USA ZACHODNIE WYBRZEŻE 2012

LAS VEGAS, WIELKI KANION I DROGA 66

Gładkie przygotowania

Wszystko zaczęło się od dylematu wizowego. Przy pierwszym podejściu udało się  Krzysztofowi, ale Martę powaliły pytania we wniosku wizowym i ponowiła próbę dopiero 3 miesiące później po uproszczeniu procedur przez Ambasadę. Potem poszło już gładko, rozmowa ograniczyła się do pytania o miejsce wyjazdu i życzenia udanej podróży.

Szukając atrakcyjnych przelotów, pierwszy raz korzystamy z Expedii i jest trochę strachu. A że podstawą zaufania jest kontrola, prosimy kolegę pracującego w liniach lotniczych, a zarazem towarzysza naszej kalifornijskiej wyprawy, o sprawdzenie, czy nasze bilety na pewno są w systemie AirFrance. Po potwierdzeniu przez znajomego znajomego i podaniu numerów jesteśmy już spokojni i gotowi do planowania trasy.

Zaczynamy od rozejrzenia się za samochodem. Wynajem auta na 13 dni (6-19.11) z lotniska Los Angeles, zwrot na lotnisku w San Francisco wygląda następująco:

  • Expedia: Full-size car – USD 695 (ok. 2 225 zł)
  • Avis: Chevrolet Impala – CHF 497 (ok. 1 690 zł)
  • Alamo (ze zniżką Swissa): Chevrolet Impala – EUR 354 (ok. 1 330 zł) /  Mid-size SUV – EUR 322 (ok. 1 460 zł)

Najtańszą opcją wydaje się być Alamo – wychodzi ok. 102 zł na dzień. I na Alamo pada nasz ostateczny wybór – CAR Intermediate SUV, Ford Escape (€322,75).

Grunt to dobry plan

Plan ramowy też mamy. Po przegadaniu i sprawdzeniu odległości wypadły z niego San Diego i winiarnie w Napa i Sonoma Valleys, ale za to zmieściliśmy fotograficzny raj – Antelope Canyon.

W blasku sławy

Najfajniejsze wrażenie z LA i Hollywood robi legendarne Universal Studios, będące wielkim parkiem rozrywki. Transformers 3D ride i Mummy ride wykańczają gardła największych twardzieli, tyle jest wrzasku przy nagłych spadkach i efektach specjalnych. Fajnie było też zobaczyć scenografię z ulubionych seriali i filmów oraz odkryć tajemnice filmowców, np. jak wykreować pożar, powódź, czy katastrofę lotniczą.

Oczywiście zanurzyliśmy się także w bogactwo Hollywood, odszukaliśmy gwiazdy naszych ulubieńców na bulwarze, przeszliśmy się po miejscu, w którym rozkładany jest czerwony dywan na Oskarach, wjechaliśmy pomiędzy rezydencje milionerów, chcąc dotrzeć w pobliże napisu na wzgórzach. W końcu dotarliśmy pod Griffith Park Observatory i tam dołączyliśmy do tłumu fotografów w ostatnim (dosłownie) promieniu słońca.

Nie mogliśmy opuścić LA bez odwiedzenia Chinatown (bliskość chińskiego jedzenia zawsze bezcenna w porze lunchu) i Olvera Street (najstarsza część centrum LA z domem Avila Adobe z 1818 roku, czyli meksykańskie korzenie).

Będąc w Downtown, rzuciliśmy też okiem na City Hall i Walt Disney Concert Hall – halę koncertową mieszczącą 2256 ludzi, zaprojektowaną przez Franka Gehry’ego, budowaną od  1987 do 2003 roku, kosztującą 274 miliony dolarów (z czego firma The Walt Disney Company dołożyła około 110 milionów dolarów).

W drodze do Grand Canyon

Przemieszczamy się sprawnie i docieramy na nocleg do Barstow, a kolejnego dnia wieczorem powinniśmy być już w okolicach Wielkiego Kanionu. W ciągu całej wyprawy mamy przejechać w sumie około 5000 km, co daje średnio prawie 400 km dziennie, stąd dobry samochód i kierowca to podstawa. Te dwa warunki są w naszym przypadku spełnione, więc do szczęścia potrzebna nam jest jeszcze legendarna Droga nr 66 oraz Thanksgiving burger i truskawkowy shake w kultowej jadłodajni Mr D’z. Robimy sobie wspólną sesję z niemieckimi harleyowcami na stacji benzynowej przy Route 66 i utrwalamy wszystkie szyldy, jedyne pozostałości dawnej świetności. Mr D’z Diner nas nie zawodzi, ani wystrojem (jest szafa grająca), ani smakiem i wielkością podawanych w nim potraw.

 

Pogoda się zepsuła, ma być około 0 stopni i może nawet padać śnieg, więc zastanawiamy się jak nam pójdzie zwiedzanie. Zatrzymujemy się w Maswik Lodge i na recepcji jest kupa śmiechu, że nazwisko nowego gościa brzmi dokładnie tak, jak nazwa hotelu.

Wielki Kanion zapiera dech w piersi. Może również dlatego, że temperatura spadła rzeczywiście do zera i po drodze do punktów widokowych omijaliśmy zamarznięte kałuże. Ubraliśmy się we wszystkie ciuchy i daliśmy radę. Wyglądaliśmy nawet całkiem stylowo na tle azjatyckich turystów, którzy występowali z głowami okutanymi w ręczniki hotelowe, a nawet w szlafrokach służących za dodatkową warstwę ochronną. Tylko zapasy Gripexu zaczynają nam się kończyć.

W drodze do Antelope Canyon

W prognozach śnieg. No cóż jesteśmy w Arizonie, więc nie możemy wymagać klimatu „sunny California”.

Dziś śpimy w pobliżu Tuba City, stolicy Indian Navajo, których biżuterię i rękodzieło podziwialiśmy w sklepach turystycznych w Wielkim Kanionie. Zjedliśmy obiad w ich knajpie (spokojnie najadłoby się nim 12 osób, a nie tylko 4, smaki tex-mex), a w sali obok odbywało się akurat spotkanie lokalnej społeczności, więc mieliśmy szanse zobaczyć prawdziwych Indian na wyciągnięcie ręki. Hotel Moenkopi Legacy Inn & Suites, w którym się zatrzymaliśmy, jest prowadzony przez stowarzyszenie Indian Hopi, urządzony w tradycyjnym stylu i część dochodów odprowadza na rzecz mieszkańców miasta i okolic.

Widoki z okien samochodu wzdłuż drogi cudowne – feria barw (od żółci, przez piaskowy kolor, pomarańcze, beże, wszelkie brązy i szarości), nieregularnych form i niekończąca się przestrzeń. Tę krajobrazową sielankę przełamują od czasu do czasu siedliska Indian – samotne, biedne chałupy otoczone starymi pick-upami.

Następnego dnia docieramy, nie zasypani, do raju dla fotografów, kanionu Antelope. I tu początkowo sprawa nie zapowiada się dobrze. Stoi jeden samochód z niemiecką parą i zero indiańskich przewodników; brak też informacji, gdzie można by ich znaleźć. Po jakimś czasie pojawia się pojazd będący skrzyżowaniem pick-upa i school busa i zaczynamy negocjacje. Skuteczne, bo okazuje się, że Niemcy zapłacili więcej i po jakiejś godzinie, Indianie zabierają nas na godzinny spacer po kanionie. Zwożone grupy liczą około 10 osób, wchodzą co kwadrans. Przewodnicy są specjalistami od aparatów fotograficznych, bez względu na model, każdemu potrafią tak ustawić parametry, aby uchwycił grę światła, a ta jest rzeczywiście nieziemska. Promienie słońca wpadające przez otwory w wąwozie, tworzą na warstwowych ścianach z piaskowca niezwykłe refleksy. Pokazy światło i dźwięk czy grające fontanny się do tego nie umywają. Definitywnie było warto zboczyć z drogi i trafić tutaj.

W bonusie w drodze do Vegas, mijamy wioski i miasteczka Utah – wszędzie mormońskie billboardy nawołujące do nawrócenia i życia w zgodzie z bogiem. Wszędzie też zamknięte wszystkie sklepy i restauracje, bo niedziela dniem świętym jest i pracować w nią Mormonom nie można. W końcu udaje nam się trafić na mocno okupowaną przez przejezdnych przydrożną restaurację serwującą prawdziwą amerykańską kuchnię, czytaj znowu będą hamburgery. Obsługuje nas nowojorczyk, który uciekł z Wielkiego Jabłka ze swoim 6-letnim synem w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na wychowanie dziecka, takiego w którym jest bezpiecznie i czas płynie wolniej. Lepiej nie mógł trafić.

W dalszej drodze znajdujemy też czynny sklep z pamiątkami, prowadzony przez kolejną ‘imigrantkę’, stąd niedzielna dyspensa. Kupujemy tu charakterystyczną dla Indian Hopi figurkę Kokopelli. Symbolizuje ona bóstwo płodności pod postacią tzw. „Grającego na Flecie” czy „Tego, Który Przynosi Radość”. Według legendy był on tajemniczym podróżnym, który odwiedzał wioski indiańskie grając na flecie i zarażał dobrym humorem przez swoją muzykę. Zaopatrzeni w indiańskie talizmany docieramy do Vegas.

W mieście kasyn i rozpusty

Krzysiek zakochuje się w Sin City od pierwszego wejrzenia i to z wzajemnością. Inwestuje 10 dolarów, wygrywa 6 i zostaje okrzyknięty królem kasyn. Zachowanie Panów stanowi dowód na to, że w ciągu 10 minut można się uzależnić od jednorękich bandytów, a świeżo-upieczonych hazardzistów trzeba siłą odciągać od maszyn. Spacer wśród niekończącego się morza neonów, podświetlonych kasyn i reklam niezliczonych koncertów, występów, striptizów i innych atrakcji musi skończyć się oczopląsem i bólem głowy. Wynagradza to hotel z górnej półki z kolejnymi możliwościami przepuszczenia pieniędzy natychmiast po opuszczeniu pokoju.

 W dolinie śmierci i wśród wielkich drzew

Po Arizonie i Utah, także w Nevadzie zimno jak w psiarni. Opuściliśmy miasto grzechu i po jednodniowym ‘shoppingu’ dojechaliśmy do Death Valley. Zaopatrzeni w odpowiedni zapas wody wyruszamy na objazdo-obchód tutejszego parku narodowego. Dolina śmierci okazuje się bardzo depresyjnym miejscem, ale widoki oferuje piękne. Nie robi takiego wrażenia jak kaniony, ale też dostarcza sporo bodźców wizualnych i rajcuje fotografów. W szczególności Zabriskie Point – punkt widokowy słynny z powodu interesujących erozyjnych formacji skalnych (badlands). Nazwany na cześć Christiana Brevoorta Zabriskiego – prezesa firmy Pacific Coast Borax, potomka szlachcica – Albrychta Zaborowskiego z Węgorzewa. Michel Foucault zażywał w tym miejscu LSD, doznając największego doświadczenia w swym życiu.

Po południu obieramy kierunek na gigantyczne sekwoje z przerwą na nocleg w Porterville, z którego zapamiętujemy tylko olbrzymie gofry ze śniadania – widocznie w tej okolicy wszystko jest duże. Aby obejrzeć Giant Forrest, musieliśmy pożyczyć łańcuchy, ponieważ w High Sierra spadł śnieg i drogi miały być oblodzone. Gigantyczność drzew widać było dopiero jak się przy nich stanęło i zdało sobie sprawę, że potrzeba 10 osób, aby objąć pień.

Po wyjechaniu z lasu, przemarznięci zatrzymaliśmy się na obiad w lokalnej baro-świetlicy, gdzie zamówiliśmy hamburgery (!) swą gigantycznością (w perspektywie) odpowiadające sekwojom. Menu zawierało chyba 30 rodzajów tego amerykańskiego przysmaku.

Od Morro Bay do Monterey

Po przejechaniu setek kilometrów, nastąpiła 100% zmiana krajobrazu – dotarliśmy nad nadpacyficzny highway numer 1. Nim pokonaliśmy odcinek od Morro Bay do Monterey, łącznie z 17 Miles Drive i przystankiem na misji w Carmel. Doszliśmy do wniosku, ze niektórzy pięknie mieszkają i mają super widoki na codziennie inny zachód słońca. I gdzie tu sprawiedliwość?

W mieście 6-kolorowej tęczy

Na deser San Francisco, a w nim niespodzianka – leje jak z cebra. Chyba czeka nas zwiedzanie miasta z samochodu. Jednak nie, San Francisco okazuje się dla nas łaskawe. Pierwszy raz w czasie podróży mam w obcym miejscu wrażenie, że mogłabym tu mieszkać. Piękne domy, niesamowite widoki i otwarci, ciepli, zadowoleni i niespieszący się ludzie. Weekendowe wieczory w pobliżu mariny w knajpkach przy jazzie i winie z Napa Valley. Studia jogi i fitnessu, organiczne jedzenie tuż koło klasyków z wielkimi naleśnikami, czy kuchniami z każdego zakątka świata, a w porcie – krabowy chowder i obłędne fish&chips. O zachodzie słońca przy Golden Gate Bridge, czy oficjalnej odsłonie bożonarodzeniowej choinki przez Myszkę Mickey i Kaczora Donalda nawet nie wspomnę. Jak tu się nie zakochać w Kalifornii?

  • wielkość i różnorodność potraw (jeśli dbanie o linię nie jest Waszym priorytetem)
  • raj dla miłośników amerykańskiej kinematografii, parków narodowych i zmieniających się krajobrazów (pustynia, ocean, niekończące się przestrzenie Utah i Arizony)
  • łatwość podróżowania (rzeczowa informacja, super infrastruktura turystyczna)
  • czujna policja – nie pozwolą Wam w nocy wpaść przypadkowo na jelenia
  • wielkość i różnorodność potraw (jeśli ktoś liczy kalorie) – trudno się oprzeć pokusie
  • odległości – przydałaby się opcja teleportacji, a z drugiej strony mijane widoki wynagradzają godziny spędzone w aucie
  • centra handlowe po drodze – skutecznie potrafią odciągnąć od zwiedzania i powodują, że zamiast podziwiać parki narodowe, człowiek zastanawia się jak to wszystko zapakować do 1 walizki

Nasza ocena podróży (w punktach/100)

Jedzenie

Transport

Kwatery

Ludzie

NAPISZ DO NAS

Jeśli masz pytania dotyczące podróży to z przyjemnością na nie odpowiemy