RPA – BOTSWANA – ZIMBABWE – ZAMBIA 2018

… CZYLI AFRYKA EKSTREMALNIE

Ta podróż była zupełnie inna od dotychczasowych. Marcie marzył się afrykański self-drive, ale namibijskie wspomnienia wymienianych parę razy dziennie kół i korzystania z wyciągarki na trudniejszych odcinkach spowodowały, że do Afryki wybraliśmy się w 4 auta wraz z Legal Nomads i Adventrue Podróże. Plan wyprawy nieco zmodyfikowaliśmy, dodając do niego parę ponadprogramowych punktów, czyli samodzielne zwiedzanie Kapsztadu, kąpiel w Devils’ Pool, wizyty w Maun, Livingstone, Soweto i Johannesburgu. Dwa i pół tygodnia spędzone w czterech afrykańskich krajach opisuje najtrafniej jeden przymiotnik: EKSTREMALNE.

EKSTREMALNE loty

Loty z afrykańskiej wyprawy pozostaną nam na długo w pamięci. Pozytywnie, dzięki cudownym widokom z awionetki nad deltą Okawango, czy z helikoptera nad wodospadami Wiktorii. Zaskakująco i przezabawnie, dzięki załodze Kululi (trasa z Kapsztadu do Johannesburga), która udowodniła, że pasażerów można odstresować bez alkoholu i zmotywować do wysłuchania z uwagą zasad bezpieczeństwa. Po raz pierwszy w życiu widzieliśmy ludzi sięgających z chęcią po kartę z safety instructions i wczytujących się w nią od deski do deski. Poniżej parę cytatów:

  • Intro: Na początek przedstawię wam naszą rodzinę… (takie osobiste podejście obserwowaliśmy wszędzie w Afryce). Teraz, przywitajcie się z osobą siedzącą obok i podzielcie się z nią numerem swojego telefonu, na wszelki wypadek. Skoro się już wszyscy znamy, czas na zasady bezpieczeństwa.
  • Pasy: Tę część wkładamy w tę część i to jest zapięcie pasa. Jeśli ktoś nie umie tego zrobić, w ogóle nie powinien był wychodzić z domu.
  • Kamizelki ratunkowe: W przypadku mało prawdopodobnego lądowania na wodzie, ci co potrafią pływać, proszę, żeby usiedli po prawej stronie, a ci co nie potrafią – po lewej i hmmmm … flykulula.com. Zaciskamy paski kamizelki, jak stracimy czucie w nogach to znaczy, że zacisnęliśmy za mocno.
  • Maski tlenowe: Jeśli siedzicie koło kogoś kto zapiera wam dech w piersiach, pomogą wam maski tlenowe. Najpierw załóżcie je sobie, potem dzieciom, a na końcu politykom.
  • Światła: Teraz zgasną światła. Jeśli siedzicie koło kogoś kto wygląda nieciekawie, będzie lepiej jak włączycie lampkę.
  • Okna: Jeśli macie szczęście siedzieć przy oknie, odsłońcie je przy starcie, żeby inne linie widziały, jak wygląda pełny samolot.
  • Start: Cabin crew sit. […] Goooooooooooood cabin crew.
    Po brawach: Teraz sprawiacie, że się rumienię, a kiedy czarna kobieta się rumieni, robi się szara, spójrzcie na Carol.
  • Po lądowaniu: Nie lecicie pewnie pierwszy raz, więc wiecie doskonale, że jeśli coś zostawicie w schowkach, to już nigdy, przenigdy tego nie znajdziecie. Moja ciocia handluje waszymi zgubami na targu w Limpopo, proszę zadbajcie o towar dla mojej cioci.
    Ta prośba nie dotyczy dzieci, sprawdźcie, czy zabraliście wszystkie ze sobą. Ponawiam tę prośbę, ponieważ nadal szukamy domów dla dzieci pozostawionych na pokładzie po ostatnich paru lotach.
    I na koniec prośba do dżentelmena z miejsca 6C, zostań jeszcze na chwilę po opuszczeniu pokładu przez innych przystojniaku, nie pożałujesz, a jak z tobą skończę, nie będziesz już taki sam.

Zobaczcie sami – https://www.youtube.com/watch?v=NhtpwPW8txQ, https://www.youtube.com/watch?v=asVwv1Z65QY.

Nieco mniej zabawnie było na trasie Victoria Falls – Johannesburg. Okazało się, że Fast Jet dysponuje mega starą flotą. Wszyscy mentalnie wspieraliśmy Embraera ERJ-145MP, żeby nie rozsypał się podczas 1,5 godzinnego lotu.

W ogóle nie rozbawiło nas natomiast Air Zimbabwe, które w lutym sprzedało organizatorom bilety na trasę odwołaną w styczniu, nikogo ponoć o tym fakcie nie informując. Fuck-up odkryliśmy w wyniku prywatnego śledztwa (chcieliśmy mieć pewność, że zdążymy na lot do Europy) i dowiedzieliśmy się, że możliwy jest zwrot kosztów lub rebooking na British Airways, wystarczy się zgłosić do biura w Vic Falls 3 dni przed odlotem. Takiego ryzyka nie chcieliśmy podjąć, co spowodowało spore zawirowania organizacyjne i podwojenie ceny biletów, ale wszystko skończyło się dobrze.

Najbardziej ambiwalentne uczucia wzbudził wśród 11 (z 14) uczestników wyprawy Air France, który przesunął wylot z Johannesburga o 4 godziny, co skutkowało utratą kolejnych połączeń i kosztowało ekipę dodatkowy dzień urlopowy, ale na osłodę wypłacił odszkodowanie w wysokości 600 euro i nakarmił na lotnisku (300 ZAR). KLM bez emocji – przylatywał przed czasem, a przerwa w Amsterdamie wystarczyła idealnie na posilenie się u Jamiego Olivera i zakup zapasu holenderskiej goudy.

EKSTREMALNE temperatury

Afryka zaskoczyła nas podczas wyprawy wielokrotnie – bardzo życzliwi ludzie, poczucie bezpieczeństwa, masa chińszczyzny, przeczyste i pachnące toalety, botswańskie steki konkurujące z argentyńskimi i skrajne temperatury. Po wylądowaniu w Kapsztadzie z miejsca utonęliśmy w strugach deszczu, a 9 stopni Celsjusza zmusiło nas do wskoczenia w puchówki, skorzystania w nocy ze wszystkich dodatkowych koców zostawionych nam przez zapobiegliwych gospodarzy i przekroczenia obowiązującego dziennego embarga na liczbę szklanek gorącej herbaty.

W Johannesburgu nie padało, ale temperatura ledwie dobiła do dwucyfrowej. Na lotnisku powitaliśmy pozostałych uczestników wyprawy zakutani w co się da, co spowodowało spore zdziwienie. Około 10 stopni było w Joburgu także podczas przystanku w drodze powrotnej, więc puchówki wróciły do łask.

Im dalej na północ tym bardziej temperatury zaczęły się zbliżać do naszych wyobrażeń. A już na Kubu Island, poranne, godzinne opalanie skończyło się poparzeniami i schodzącą skórą. Jedyne schronienie przed słońcem dawał skromny cień przy samochodach lub ich wnętrze. Kubu Island to baobabowa ‘wyspa’ pośród solniska o powierzchni 12 000 km2 na pustyni Kalahari, pozostałości gigantycznego jeziora, które wyparowało 10 000 lat temu w wyniku zmian klimatycznych. Kiedyś było tu mnóstwo hipopotamów, stąd nazwa Kubu, oznaczająca hipka w języku Tswana. Kubu Island leży na południowo-zachodnim skraju Sowa Pan, tworzącej wraz z Nxai i Ntwetwe największą na świecie sieć solnisk – Makgadikgadi Pans. Sowa oznacza sól w języku Buszmenów. Bezkres i ekstremalny gorąc sprawiły, że na białej patelni mieniły nam się przed oczami nieistniejące kałuże, jeziora, pagórki i inne miraże (niektórzy twierdzili, że to efekt zażywania Malarone lub specjałów od szamana).

EKSTREMALNE przepisy dotyczące użycia wody

Podczas gdy my przeklinaliśmy deszcz, psujący nam zwiedzanie Kapsztadu, mieszkańcy błogosławili każdą kroplę, dzięki której oddalał się największy w historii kryzys wodny, z którym miasto boryka się od trzech lat z powodu suszy, będącej konsekwencją globalnego ocieplenia. Gros wody zapewnia mieszkańcom 6 zbiorników zależnych od opadów. Nad alternatywnymi sposobami pozyskiwania H2O (studnie głębinowe czy odsalarnie) miasto intensywnie pracuje. Na początku roku, kiedy stan zbiorników sięgnął 26%, władze poinformowały, że przy poziomie 13,5%  ogłoszą Dzień Zero. Wg prognoz 12 kwietnia w miejskich wodociągach miała przestać płynąć woda, a niemal 4 mln mieszkańców miało ustawić się w kolejkach do 200 punktów po swój dzienny przydział wynoszący 25 litrów. Dzień Zero przesunięto na maj, a następnie na lipiec i sierpień. Kranów ostatecznie nie zakręcono, ale wprowadzono dotkliwe kary finansowe i publiczne listy hańby za marnotrawienie wody. Władze zaapelowały, żeby nie napełniać basenów, nie myć samochodów (Europcar, z którego pożyczyliśmy auto, stosował się do tego apelu), nie podlewać trawników, ograniczyć prysznic do 2-ch minut dziennie, a ręce tylko dezynfekować preparatami zapewnianymi w toaletach publicznych, restauracjach, lotniskach, etc.

Pełna lista restrykcji na http://resource.capetown.gov.za/documentcentre/Documents/Procedures%2C%20guidelines%20and%20regulations/Level%206B%20Water%20restriction%20guidelines-%20eng.pdf

W wynajętym przez nas apartamencie, w łazience poza zdjęciami naszych gospodarzy – baletmistrzów, znaleźliśmy miednicę, wiadro i instrukcję obsługi z dziennymi limitami (np. max. 3 szklanki herbaty lub kawy) oraz informację ile wody zużywamy podczas spłukiwania toalety (14l), brania prysznica (20l w ciągu 2-ch minut), czy niezakręcenia kranu gdy szczotkujemy zęby czy myjemy twarz. Taka rozpiska pobudziła do myślenia i uświadomiła nam, ile wody marnujemy, zupełnie bezmyślnie czy raczej nieświadomie. Mocno namachaliśmy się, łapiąc wodę do miednicy w czasie krótkiego prysznica i przelewając ją do wiadra, żeby spłukać toaletę. Nagrodą było poczucie, że dzięki naszym staraniom poziom w zbiornikach będzie się dalej podnosił (w sierpniu przekroczył 60%). Ograniczenia zostaną zniesione dopiero gdy zbiorniki wypełnią się w 80%, do tej pory zalecane dzienne zużycie wody nadal wynosi jedynie 50l na osobę (to mniej niż 4 spłukania toalety).

Aktualny poziom wody można śledzić na https://coct.co/water-dashboard/.

EKSTREMALNE przejazdy

Dodatkowe 3 dni w Kapsztadzie dały nam szansę przywyknięcia do jazdy po lewej stronie, przed botswańskim offroadem. Zbiorowym wysiłkiem – późnym wieczorem, po 11 godzinach lotu – udało nam się znaleźć naszą wypożyczalnię, uruchomić auto (gorzej poszło z nawigacją), a nawet włączyć światła oraz wycieraczki (chociaż niekoniecznie w oczekiwanej przez nas kolejności 😊) i dotrzeć w jednym kawałku na wynajętą kwaterę.

Wokół Kapsztadu pokonaliśmy 241 km i jedyne przygody samochodowe, jakie nas spotkały, to slalom między małpami w drodze na Przylądek Dobrej Nadziei, atak strusiów i kradzież dekli (opłaciło się mieć pełne ubezpieczenie). Kołpaki straciliśmy prawdopodobnie, kiedy wybraliśmy się do Centrum oglądać Ratusz, Muzeum District 6, ogrody Company Garden, Bo-Kaap z kolorowymi domkami Malajów, albo kiedy robiliśmy zakupy na Neighbourgoods Market w The Old Biscuit Mill i szukaliśmy kantoru, a wszyscy mówili nam, że wymiana waluty to tylko w mieście. Generalnie do końca nie wiemy, gdzie zaczyna się i kończy Kapsztad. Wg jego mieszkańców City to tylko okolice Victoria & Alfred Waterfront.

Teraz już wiemy, że Cape Town był jedynie niewinną przygrywką przed offroadowym koncertem, który zaczął się po wjechaniu do rezerwatu Waterberg w RPA, a najbardziej ekstremalne arie (jeśli wziąć pod uwagę dźwięki wydawane przez kierowcę i pasażerów) miały miejsce w parkach Moremi i Chobe. Nie zaliczyliśmy pełnego programu, bo nie musieliśmy zmieniać koła, ale 4 zakopania (przy jednym oprócz dwóch łopat musiała być użyta także deska do krojenia…), jedno ugrzęźnięcie w wodzie do połowy drzwi zakończone wyciąganiem na linie, złamanie kłódki podczas jazdy skutkujące wypadającym bagażem i zbitym reflektorem (tu niestety organizatorzy nie zapewnili pełnego ubezpieczenia, więc rozstaliśmy się z połową depozytu), przejazd przez rozpadające się mostki i rozlewiska, nad którymi żadnych mostków nie było plus codzienne rozstawanie się z częścią zapasów spożywczych, których opakowania nie przetrwały kolejnych odcinków było dla większości wystarczająco ekstremalnym przeżyciem.

Już po pierwszym zakopaniu było jasne, że bez doświadczenia i pomocy Łukasza z Adventrue, sami w starciu z afrykańskimi drogami nie mielibyśmy szans. Wymięklibyśmy jak para z Chile, która zakopana po osie, czekała na ratunek, czyli na polską odsiecz. Generalnie, jeśli ktoś ceni wygodę i komfortową jazdę, polecamy wariant fly-in-safari – loty w okolice parków, lodge i wykup safari na miejscu. Jeśli ktoś natomiast lubi ryzyko, nie ma nic przeciwko pomachaniu szpadlem w 40 stopniowym upale i chce mieć satysfakcję z samodzielnego przejechania niemal 2000 km po Afryce – dobrze trafił.

Ekstremalne były także granice, szczególnie czwórstyk w Kasane (Botswana, Namibia, Zambia, Zimbabwe). Przeniesienie bagaży w mega upale i niewładowanie się pod przejeżdżające bez ładu i składu gigantyczne ciężarówki oraz obładowane do granic możliwości rowery stanowiło nie lada wyzwanie. Ciekawa była także granica Zimbabwe z Zambią, znajdująca się w połowie mostu nad Zambezi. Jako że część atrakcji mieści się na moście lub tuż za nim, turystom skaczącym na bungee czy udającym się na tyrolkę wydawane są bezpłatne pozwolenia. Liczba zapisanych na nich osób, jak również kwestia posiadania przy sobie paszportu są traktowane raczej umownie. Jeśli natomiast chcemy udać się do Livingstone, nie unikniemy kontroli granicznej z wbijaniem tony stempli w kolejnych okienkach (wskazówka praktyczna: najkorzystniej cenowo wychodzi KAZA UniVisa, pozwalająca na wielokrotne przekraczanie granicy).

EKSTREMALNIE piękne widoki

Bez 4×4 nie mielibyśmy szans dotarcia do miejsc, takich jak wspomniane już Makgadikgadi Pans z najpiękniejszym niebem świata, Drogą Mleczną na wyciągnięcie ręki i marsowym krajobrazem, który na pewno kiedyś zaistnieje w jakimś epizodzie „Gwiezdnych Wojen”. Tymczasem można go podziwiać w filmie „Zjednoczone Królestwo”, będącym biografią Sir Seretse Khamy – ojca niepodległości Botswany i jej 1. prezydenta (1966 – 1980) oraz historią jego mezaliansu z angielską urzędniczką – Ruth Williams.

Absolutnie nieziemskie były też widoki podczas spaceru z Cape Point do Cape of Good Hope. Mimo że, wbrew powszechnej opinii, Przylądek Dobrej Nadziei nie jest najbardziej na południe wysuniętym punktem Czarnego Lądu, a jedynie zakończeniem Półwyspu Przylądkowego, to i tak mieliśmy wrażenie, że dotarliśmy na koniec świata (prawdziwym południowym krańcem Afryki jest Przylądek Igielny znajdujący się zaledwie 160 km dalej na wschód).

Najbardziej nie mogliśmy się doczekać jednego z siedmiu naturalnych cudów świata, wpisanego w 1989 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO, Mosi-oa-Tunya (mgły, która grzmi), czyli Wodospadów Wiktorii. Ich bliskość zapowiadała mgła widoczna z odległości aż 50 km. Marta uparła się, żeby obejrzeć wodospady nie tylko z Victoria Falls National Park, ale także od strony Zambii, skąd zobaczył je po raz pierwszy w 1855 roku ich odkrywca, szkocki misjonarz i badacz – David Livingstone. Obie perspektywy były niezwykłe. Z parku podziwialiśmy ogrom wodospadów (rozpiętość 1700 metrów), natomiast siedząc w Devil’s Pool na ich koronie, doceniliśmy wysokość spadku (108 m) i głośność grzmotu, słyszalnego w promieniu 40 km.
Wskazówki praktyczne: oficjalnym organizatorem wycieczek do Devil’s Pool jest zambijska Tongabezi Lodge (http://www.devilspool.net/). Można zamówić oficjalny pick-up z Kingdom Hotel (15$ pp) lub złapać z granicy taksówkę (10$ za 5 osób).

Nic ekstremalnego natomiast nie odnaleźliśmy w relaksującym rejsie łodziami mokoro po jednym z kanałów w delcie Okawango. Podobno mokoro są często atakowane przez hipki, uważane za najbardziej niebezpieczne zwierzęta w rezerwacie Moremi, ale nam zagrażały tylko dzienne lilie wodne, ponieważ ich fotografowanie z bliska powodowało, że wąskie łódki ze szklanego włókna (cywilizacja zakończyła produkcję drewnianych pierwowzorów) traciły stabilność i byliśmy krok od wywrotki.

EKSTREMALNIE dużo zwierząt

Dzięki terenowym samochodom i determinacji kierowców, przemierzając piachy i rozlewiska w rezerwatach Moremi i Chobe, nieustannie mogliśmy obcować ze słoniami, żyrafami, bawołami, hipkami, zebrami, guźcami, szakalami i różnej maści antylopami, które potem z zapałem odznaczaliśmy na check-liście w książeczce o Chobe, zakupionej na bramie wjazdowej do parku. Czy ich liczba była ekstremalna, można oczywiście polemizować. Znacznie bardziej obfite w zwierzęta były trasy przejazdowe z campingu na camping, natomiast specjalne wyjazdy safari nie przynosiły oczekiwanych rezultatów. Najliczniejsze okazy pojawiały się, kiedy gnaliśmy na łeb na szyję, aby zdążyć przed zamknięciem bramy. Wiadomo, safari to zawsze loteria, choć w Botswanie szansa na sukces jest spora, mieszkają tu 164 gatunki ssaków, 460 ptaków, 157 gadów, 84 ryb i 5000 owadów.

Z Wielkiej Piątki udało nam się wizualnie ‘ustrzelić’ czterech przedstawicieli, a z brakującymi lwami część z nas miała okazję pospacerować w Victoria Falls. Przydarzyły nam się też perły, takie jak lampart na samym wjeździe do parku (gdybyśmy nie byli świadkami, jak nonszalancko, nie zwracając uwagi na nasze auta, podchodzi i zalega pod drzewem, szukalibyśmy łańcucha przykuwającego go do pnia); stado słoni na tle botswańskiej flagi nad rzeką Chobe; cętkowana hiena, tak ciekawska, że pokonała krąg samochodów i zbliżyła się do siedzących ludzi na odległość jednego metra (najbliższe spotkanie z nią miała Gosia, która siedziała na skraju) , a kiedy poszliśmy spać, poparzyła sobie nos o dogasające ognisko. Niemałe emocje wzbudził też honey budger, zwany miodowym skurwysynem, latający wokół naszego obozowiska w poszukiwaniu czarnych mamb, pawiany, które zrobiły kipisz w namiotach campingowych sąsiadów i stado mangust dokańczających resztki po naszym śniadaniu. Niestety zabrakło nam szczęścia przy tropieniu nosorożców w Khama Rhino Sanctuary (30 białych i 4 czarne). Wypatrzyliśmy tylko 2 białe dupska za krzakami. Za to wiemy, jak rozpoznać dymiącą kupę nosorożca. Nie możemy też narzekać na brak pozujących w różnych konfiguracjach hipków i prezentujących uzębienie krokodyli nad rzeką Chobe.

Spokojnie i bez pośpiechu mogliśmy oglądać pingwiny na Boulder’s Beach (przegnało nas dopiero oberwanie chmury) oraz foki i morską faunę w oceanarium w Kapsztadzie. Polowaliśmy na idealny kadr z płaszczkami i rekinami, ale najbardziej fotogeniczne okazały się sklonowane Nema.

EKSTREMALNIE świetna kuchnia

Botswańska gospodarka wołowiną stoi, stąd sława lokalnych steków, ale Afryka roztacza znacznie szersze możliwości przed podróżnikami-smakoszami. W Kapsztadzie i Simon’s Town rozkoszowaliśmy się owocami morza (Ocean’s Basket, https://www.oceanbasket.com/, Harbourview, http://www.harbourviewrestaurant.com/), ostrygami (V&A Food Market, http://waterfrontfoodmarket.com/) i doskonałymi burgerami ze strusia, a także w wersji wegetariańskiej z black mashroom (The Eatery, https://eaterywoodfiredgrill.co.za/), smakując do tego wyborne Pinotage, Shiraz czy Chenin Blanc ze słynnych okolicznych winnic.  Próbowaliśmy chakalaki (południowoafrykańskie danie jednogarnkowe składające się z papryki, chili, marchewki i pomidorów) z sadza, inaczej zwaną pap (kleista papka z grubo mielonej mąki lub kaszki kukurydzianej, jedzona bez sztućców).

W Botswanie kalorie musieliśmy zapewnić sobie sami. Królowały steki wołowe i strusie, ale pojawiały się także wątki z kuchni włoskiej (penne), izraelskiej (szakszuka) czy meksykańskiej (decomposed burrito). Wśród napojów prym wiodły rooibos (herbata z czerwonokrzewu) i cydr Savanna, a okazjonalnie – likier Amarula, wytwarzany z owoców maruli, będących przysmakiem słoni. Wypad do miasta Maun pozwolił na sprawdzenie oferty ulicznych straganów z garnkami: dominowała zupa dyniowa i ryż z kawałem mięsa i liśćmi botwinki w roli jarzyny.

W Zimbabwe podczas kolacji i pokazu bębniarskiego w Bomie mieliśmy okazję spróbować kulek mięsnych z elanda, gulaszu z impali, kiełbasy z guźca, przystawki z krokodyla oraz smażonych larw ćmy żerujących na liściach drzewa mopane (tzw. robaki mopane są często wykorzystywanym źródłem białka w południowej Afryce). Doskonałe były też steki i leszcze serwowane podczas rejsu o zachodzie słońca po Zambezi.

W Vic Falls zamiast rekomendowanej Mama Africa z podłym żarciem, polecamy The River Brewing Company (https://www.riverbrewco.com/), gdzie do każdego mięsnego dania dostaje się cudowny zestaw słoiczków z jabłkowym chutneyem, piklami, jalapeno, karmelizowaną cebulką, dżemem z pomidora i pastą chili, a wszystko to można zalać 6 rodzajami warzonego na miejscu piwa, w tym ciemnego o nucie czekoladowej (Brown Kudu) czy jasnego o nucie owocowej. Mottem knajpy jest cytat Franka Zappy: „You can’t be a real country unless you have a beer and an airline. It helps if you have some kind of a football team, or some nuclear weapons, but at the very least YOU NEED A BEER.”

EKSTREMALNE przeżycia

Niektórym osobnikom, po dwóch tygodniach bez wifi i dostępu do firmowych skrzynek mailowych, potrzebny był do dalszego funkcjonowania znacznie większy zastrzyk adrenaliny niż ten zapewniany przez offroad, zoo na wolności, awionetki czy śmigłowce. Tu z pomocą przyszło biuro Shearwater w Victoria Falls (http://www.shearwatervictoriafalls.com/), oferujące skoki na bungee, przejazdy tyrolką z Zambii do Zimbabwe nad spienioną rzeką Zambezi i rafting (o jego niedopasowaniu do umiejętności amatorów świadczą nazwy progów: The Boiling Pot, The Wall, The Bridge, Morning Glory, Stairway to Heaven, The Devils Toilet Bowl, Gullivers Travels, The Midnight Diner, Commercial Suicide, The Gnashing Jaws Of Death, Creamy White Buttocks, The 3 Ugly Sisters, The Mother, The Washing Machine, Terminator I & II, Double Trouble, Oblivion, Morning Shave, Morning Shower).

Skok z mostu głową w dół ze 111m, mając nogi owinięte starymi ręcznikami jest definitywnie wyjściem ze strefy komfortu, ale jak nazwać rzucenie się w rwący prąd rzeki 50 m przed miejscem, gdzie zaczynają się Wodospady Wiktorii i wychylanie się zza krawędź, aby spadek było lepiej widać na zdjęciu? Devil’s Pool to miejsce, które w jednych wzbudziło poczucie wolności i dziecięcej, nieograniczonej niczym radości, a dla drugich było mega wyzwaniem – zaliczonym na 6 z plusem 😊.

Do sportów ekstremalnych zaliczyć należy także wizytę na targu pamiątek w Victoria Falls. Zimbabwe to jeden z najbiedniejszych krajów świata z bezrobociem rzędu 90%. Vic Falls żyje z turystów. Jeśli jakaś korporacja potrzebuje agresywnych przedstawicieli handlowych, tu właśnie powinna ich rekrutować. W starciu z determinacją lokalnych sprzedawców każdy polegnie, albo kupi albo wymieni, to co ma na sobie, a w rezultacie tej wymiany, można nawet zostać miliarderem (czyli posiadaczem banknotu 100 miliardów zimbabweńskich dolarów).

EKSTREMA walutowe

W Zimbabwe ekstremalne jest nie tylko bezrobocie. Państwo jest w opłakanym stanie w wyniku 30-letniej, autorytarnej prezydentury Roberta Mugabe (odsuniętego od władzy dopiero w 2017 roku w wieku 93 lat). W 2008 roku 5000 osób zmarło tu w wyniku epidemii cholery, w sierpniu tego roku w Harare zlokalizowano nowe ognisko tej symptomatycznej dla skrajnej nędzy choroby. Przez wyniszczającą politykę Mugabego kraj dotknęła druga pod względem wielkości w historii świata hiperinflacja na poziomie 13,2 miliarda procent miesięcznie, co stanowi 516 trylionów (516 000 000 000 000 000 000) procent w stosunku rocznym. Wyemitowano banknoty o nominałach 10, 20, 50 i 100 miliardów dolarów, wycofane z obiegu w 2015 roku na rzecz dolara amerykańskiego. Dolar nie jest jednak jedyną walutą rozliczeń. Od 23 grudnia 2015 transakcje publiczne mogą być rozliczane także w chińskich juanach w wyniku umorzenia przez Pekin 40-milionowego długu. Uliczne transakcje natomiast mogą być zawierane także w południowo-afrykańskich randach, zambijskich kwachach, euro, funtach, rupiach, dolarach australijskich czy botswańskich pulach. Nie widać światła w zimbabweńskim tunelu – z pomocą wojskowych w 2017 roku prezydenturę objął siepacz Mugabego, ex-wiceprezydent kraju, Emmerson Mnangagwa, kontynuator starego porządku.

Z walut czterech odwiedzonych przez nas krajów najstabilniejsza jest botswańska pula, której nazwa oznacza deszcz, największe bogactwo Afryki. W ogóle w porównaniu z niespokojnym RPA z korupcją i napiętą sytuacją z białymi farmerami, czy zniszczonym przez Mugabego Zimbabwe, Botswana ma się dobrze. Do lat 80-tych, dzięki diamentom, miała najszybciej rozwijającą się w Afryce gospodarkę i notowała jeden z najwyższych wzrostów PKB na osobę na świecie. Rząd od początku diamentowego boomu stawiał na rozwój infrastruktury i edukacji. Dzieci do 13. roku życia są objęte obowiązkiem szkolnym. Analfabetyzm w 2000 r. spadł poniżej 10% populacji. W odwiedzonej przez nas szkole w Gweta nie zastaliśmy co prawda uczniów, ponieważ w piątek kończą lekcje o 12, a nie o 16, jak w pozostałe dni robocze, ale dyrektorka szkoły opowiedziała chętnym o botswańskim systemie edukacji, podzieliła się swoimi rozterkami i wciągnęła do rejestru przywiezione długopisy, maskotki i inne elementy szkolnego wyposażenia. Szkoła w Gweta leży na szlaku prowadzącym do Kubu Island i 4 km od campu Planet Baobab (gdzie rosną baobaby liczące 2 tysiące lat, a najstarszy liczy sobie 4 tysiące wiosen), więc jest obowiązkowym punktem programu wielu wypraw. Te lepiej zorientowane w planie lekcji mają pewnie nawet szansę przekazać prezenty bezpośrednio dzieciom 😊.

Odwiedzając Kingdom Hotel w Zimbabwe, lodge w Kasane przed rejsem po Chobe w Botswanie, czy Royal Livingstone Hotel w Zambii przekonaliśmy się jak różnie, w zależności od głębokości portfela, można spędzić czas w Afryce. Można w ogóle nie zobaczyć mniej przyjemnej strony kontynentu, być przywiezionym autem z przyciemnionymi szybami i powitanym śpiewem i drinkiem z palemką, wbić się w nasączone repelentem ciuchy safari i grzać tyłek na skórze zebry czy lwa w hotelowym barze. Można też spędzić noce w namiocie na dachu samochodu pod rozgwieżdżonym niebem i samemu przyrządzić steki na ognisku. Można!

Ekstrema historyczne

Podczas wycieczki do Soweto i centrum Johannesburga, dzięki naszemu przewodnikowi Thomasowi, odczuliśmy jak silne piętno na mieszkańcach miasta odcisnął apartheid. Cały City & Soweto tour (50$ od osoby zorganizowany naprędce w biurze na lotnisku) skupiał się wokół walki przeciwko polityce segregacji rasowej. Dowiedzieliśmy się, że nazwa Soweto jest skrótem od South Western Townships i że w czasach apartheidu dzielnica była sypialnią dla czarnych. Mieszkał tu Nelson Mandela i od jego domu przy Vilakazi Street rozpoczęliśmy zwiedzanie. Kilka kroków dalej znaleźliśmy dom arcybiskupa Desmonda Tutu. Nasz przewodnik kilkakrotnie podkreślał, że Vilakazi to jedyna ulica na świecie, przy której mieszkało dwóch laureatów pokojowej nagrody Nobla. Odwiedziliśmy też pomnik 13-letniego Hectora Pietersona, który w 1976 roku zginął jako pierwszy w starciach z policją przeciwko nauczaniu w afrikaans, języku białych obywateli RPA. Jego śmierć uwiecznił fotograf Sam Nzima. Masakra będąca pokłosiem zamieszek rozpoczęła demontaż apartheidu. Nie obyło się od zajechania pod Chancellor House, gdzie Nelson Mandela wraz ze swoim przyjacielem Oliverem Tambo otworzył kancelarię prawną. Na elewacji wisi replika dawnego napisu „Mandela and Tambo Attorneys”. Ponieważ nasza wycieczka opisana była jako „Bad and good of Joburg”, przejechaliśmy przez zaśmiecone slumsy i dawne obozy pracy robotników kopalni złota. Podjechaliśmy także pod Orlando Towers – dwa kominy nieistniejącej już elektrowni. Kominy zamalowano graffiti i są obecnie miejscem kultury i rozrywki (między nimi można skoczyć na bungee, jest też opcja skoku do wnętrza komina).

Zupełnie odmienna była historia i droga do niepodległości Botswany, najstarszego państwa o nieprzerwanej demokratycznej tradycji w pokolonialnej Afryce (prezydentura jest w nim ograniczona do maksimum dwóch 5-letnich kadencji). Sukcesy demokratyczne kraj zawdzięcza w dużej mierze Sir Seretsie Khamie. Prawowity następca tronu plemienia Bamangwato, studiując na Oxfordzie, poznał swoją przyszłą żonę, Ruth Williams. Małżeństwo czarnego mężczyzny i białej kobiety nie przypadło do gustu RPA. W końcu władze Pretorii w 1949 wprowadziły ustawę zakazującą mieszanych małżeństw i nie chciały po sąsiedzku pozwolić na taki mezalians. W 1950 roku, za czasów brytyjskiego protektoratu nad Beczuaną, Khamę zmuszono do emigracji w wyniku wysiłków dyplomatycznych RPA. Na powrót zezwolono mu dopiero po 6 latach. W 1962 założył on Demokratyczną Partię Botswany, a 30 września 1966, kiedy Beczuana stała się niepodległym państwem o nazwie Republika Botswany, Khama został wybrany jej pierwszym prezydentem i szefem rządu. Przez 14 lat prezydentury w błyskawicznym tempie rozwijał kraj oraz stanowczo występował przeciwko rasizmowi w RPA i Rodezji.

Nie mamy jednoznacznej oceny afrykańskiej wyprawy. Części z nas nie pasowały zbyt długie i obciążające przejazdy. Inni pokochali offroad. Jedni mieli przesyt zwierząt, inni pozostali z niedosytem. Jedni uznali, że dobrze zainwestowali pieniądze, inni nie powtórzyliby tego eksperymentu. Tak czy inaczej, nikt nie pozostał na Afrykę obojętny, ponieważ uzależnia ona swoją egzotyką, gościnnością, różnorodnością i wręcz nierealnie czerwonymi zachodami słońca.

NAPISZ DO NAS

Jeśli masz pytania dotyczące podróży to z przyjemnością na nie odpowiemy