KOLUMBIA

RAJ Z DOMIESZKĄ PIEKŁA

Po trzech tygodniach spędzonych w Kolumbii, szukamy w myślach frazy lub słowa, które najbardziej kojarzyłyby nam się z odwiedzonymi miejscami. Przelatuje nam przez głowy kilka oczywistych skojarzeń: Narcos, kartele, Pablo Escobar, Gabriel Garcia Marquez, Shakira, Brzydula Betty, wojna domowa, partyzanci, zagłębie kawy arabica i szmaragdów, El Dorado, karaibskie plaże, gorące rytmy salsy, ale to tylko fragmenty lub krzywdzące stereotypy. Najbardziej uniwersalnym skojarzeniem jest chyba słowo „zmiana”. W Kolumbii europejski turysta widzi i czuje zmianę na każdej możliwej płaszczyźnie.

1. Wysokość

Wylądowaliśmy w Bogocie, położonej na wysokości 2640 m n.p.m. (zmiana w stosunku do Warszawy o 2500 metrów), a już następnego dnia byliśmy w nadmorskiej Cartagenie (2 m n.p.m.). W Palomino kąpiąc się w Morzu Karaibskim, mieliśmy widok na masyw górski Sierra Nevada de Santa Marta, wznoszący się na wysokość 5775 m n.p.m. z najwyższymi szczytami kraju – Cristóbal Colón (pol. Krzysztof Kolumb) i Simón Bolívar.

Wysokość odczuwaliśmy przede wszystkim podczas spacerów po Bogocie, kiedy oddech wydawał się być nieco płytszy. Wzniesienie się na 3152 m n.p.m. po wjeździe kolejką na wzgórze Monserrate stanowiło świetny pretekst do wspomagania się lokalnymi wyrobami z koki – herbatką lub oranżadą, ponoć łagodzącymi objawy choroby wysokościowej wśród wielu innych, cudownych właściwości. Po przeczytaniu ulotki, człowiek od razu zaczynał żałować, że nie da się sprowadzić całego kontenera tego specyfiku do Polski. Alternatywą było przyjęcie gorącej filiżanki canelazo, czyli kolumbijskiej wersji grzanego wina, w którym wino zastąpiono aguardiente (anyżkowym likierem), a korzenne przyprawy – cynamonem, agua de panela (wodą osłodzoną nierafinowanym cukrem z trzciny cukrowej) i sokiem z limonki.

3 kordyliery przecinające Kolumbię z północy na południe komplikowały nam nieco przemieszczanie się po kraju. Krótkie dystanse, ok. 200 km, wymagały 6-8 godzin, aby pokonać je autobusem, dlatego, jeśli tylko miało to sens, stawialiśmy na loty wewnętrzne.

2. Temperatura

Przyjmując, że temperatura wraz ze wzrostem wysokości o 1000 m spada o 6⁰C, właściwe spakowanie się na 3-tygodniowy wyjazd do Kolumbii, w której przemieszczaliśmy się z ponad 3000 m n.p.m. nad Morze Karaibskie i z powrotem, stanowiło nie lada wyzwanie. Zmiana temperatur rzeczywiście nas nie oszczędzała – od upalnej i wilgotnej Cartageny de Indias, przez gorącą i suchą Santa Martę i Palomino, wiosenne Medellin,  chłodne wieczorem Salento (widzieliśmy ludzi w puchówkach i zimowych czapkach – wystarczał polar i skarpetki), ciepłą Villę de Leyvę, piekielne Santander (zaliczony mały udar słoneczny mimo filtra, czapki i parasola) po niejednorodną Bogotę (rano 7⁰C, w ciągu dnia 16⁰C, a na Monserrate 30⁰C). Niesamowicie było jednego dnia pływać do północy w otwartym basenie wśród kwitnących bugenwilli, a następnego oglądać rodziny jeżdżące na łyżwach na lodowisku urządzonym w centrum handlowym.

Dodatkowo kwestie klimatyczne komplikował listopadowy termin podróży, czyli pora deszczowa. Na szczęście z ulewami spotkaliśmy się tylko dwukrotnie – w Bogocie, gdzie 90 minut łapaliśmy taksówkę z powodu deszczu i w Cartagenie, gdzie półgodzinny opad spowodował wybicie ścieków i zmusił nas do brodzenia w nich w drodze powrotnej do hotelu. Nie najlepiej wyglądały też nasze górne połowy, całe umazane „wesołą pianką”, którą mieszkańcy Cartageny celebrują 11 listopada, dzień uzyskania niepodległości i przed którą nie było ucieczki pod zabytkową wieżą zegarową, gdzie schroniliśmy się przed burzą wraz z lokalną młodzieżą wyposażoną w pojemniki do sprejowania.

3. Jedzenie

Zróżnicowane wysokości i temperatury wpływają na bogatą ofertę kulinarną w Kolumbii. Spodziewaliśmy się kuchni podobnej do meksykańskiej, bazującej na mięsie, jajach i fasoli, a bardzo przyjemnie się zaskoczyliśmy. Jedna rzecz tylko nie przypadła nam do gustu, a mianowicie wspólny mianownik cocina colombiana – totalny brak warzyw. Nadrabialiśmy braki witaminowe pysznymi sokami owocowymi (tudzież bajeczną, osobiście testowaną przez barmana piña coladą w Palomino), a poziom energii podnosiliśmy kawą i czekoladą. Hitem wyjazdu okazały się lulo, pomidor drzewiasty, marakuja i guanabana. Karaiby zaspokoiły nasz apetyt na owoce morza i ceviche; Antioquia ze stolicą Medellin zaproponowała nam danie narodowe – bandeja paisa, czyli półmisek farmera z ryżem, awokado, fasolą, sadzonym jajkiem, kaszanką, kiełbaską, smażoną świńską skórą i mielonym, wieprzowym mięsem oraz arepą – plackiem z mąki kukurydzianej (w wersji wegetariańskiej – tylko z jajkiem lub z pstrągiem); Villa de Leyva skusiła nas do spróbowania kurczaka z rożna w lokalnej sieciówce; Zona Cafetera oferowała pstrągi i sancocho (sycącą wersję rosołu z ziemniakami, ryżem, awokado i juką); Bogota ugościła nas kuchnią fusion z górnej półki i sycącą zupą ziemniaczaną ajiaco, a pożegnała smakami oceanu (Central Cevicheria – nie można jej pominąć w stolicy).

4. Sytuacja polityczna

Zmienny w czasie naszego pobytu był też barometr polityczny. O ile na prowincji nic się nie działo, panował spokój i żadne napięcia nie były zauważalne, o tyle duże miasta wrzały. Medellin opuściliśmy 21 listopada w dniu strajku generalnego (Paro Nacional) z sercem na ramieniu, czy autobusy będą funkcjonować, ale szczęśliwie dla nas strajk dotyczył tylko transportu publicznego, a nie prywatnych firm obsługujących połączenia międzymiastowe. Odwlekaliśmy na ile się dało powrót do Bogoty, szczególnie w obliczu docierających do nas informacji o atakach na posterunki policji, ofiarach śmiertelnych, manifestacjach i licznych aktach wandalizmu. Stolica rzeczywiście wyglądała w wielu miejscach jak miasto w stanie wojny – witryny sklepowe zasłonięte dyktami, wysprejowane hasłami antyrządowymi i antyprezydenckimi ściany (z najczęstszym ACAB, czyli ‘All cops are bastards’; ‘El pueblo no es terrorista, terrorista el estado que desaparece y asesina’, ‘El estado paraco’), główny plac miasta, Plaza Bolivar, z rządowymi budynkami spowitymi czarnym całunem w celu ochrony przed dewastacją graffiti i rzucanymi przez demonstrantów torebkami z farbą, wszędzie wojsko i policja z karabinami, zasieki broniące dostępu w pobliże Pałacu Prezydenckiego (po sprawdzeniu plecaków przepuszczali turystów, w tym nas, zdeterminowanych, żeby obejrzeć Muzeum Santa Clara położone przy pałacu). W ciągu zaledwie dwóch dni minęliśmy 3 marsze protestacyjne, w tym typowy dla Ameryki Południowej – cacerolazo, w którym uczestnicy walą w garnki i patelnie, aby zwrócić na siebie uwagę.

Ulica protestowała z poczucia nierówności ekonomicznej, szalejącej korupcji i z powodu nierespektowania układu z FARC po 52-letniej wojnie domowej (1964-2016). FARC ostatnie sztuki broni złożył delegatom ONZ w sierpniu 2017 roku, ale mieliśmy wrażenie, że w razie potrzeby ponowna mobilizacja nie byłaby trudna, wystarczyłby sponsor (o którego pewnie łatwo, gdyż spadkobiercom baronów narkotykowych nie zależy specjalnie na stabilnym państwie). Sklepów z odpowiednim asortymentem nie brakowało, natknęliśmy się na parę przecznic z militariami, zabłądziwszy na południu miasta.

5. Zmiany społeczne

Rządy karteli chwilowo należą w Kolumbii do przeszłości, chociaż problem narkotykowy nie zniknął, o czym świadczyły częste propozycje od podejrzanych wyrostków zaopatrzenia nas w kokainę, mimo licznych patroli policji i wojska z psami. Wielu członków gangów i karteli szuka alternatywnych sposobów zarobku i realizuje się w turystyce i sztuce. W Medellin do niedawna można było udać się na wycieczkę śladami El Patrona (u szczytu swojej narkotykowej kariery Escobar był odpowiedzialny za 80% światowej produkcji kokainy, dziennie przemycał do USA 15 ton narkotyku, a jego majątek w 1989 roku szacowany był na ponad 30 miliardów dolarów), podczas której przewodnikiem był brat Escobara. Teraz trzeba skorzystać z innych oprowadzaczy, ponieważ Roberto Escobar, walcząc o zmianę w postrzeganiu rodzinnej spuścizny, postanowił zostać magnatem telekomunikacyjnym i właśnie wypuścił na rynek tani, składany smartfon – Escobar Fold 1.

W Medellin można także odwiedzić dystrykt Comuna 13 – dawniej niebezpieczne slumsy, plądrowane przez FARC, sponsorowane przez baronów narkotykowych (stąd kolejny przydomek Króla Kokainy – Robin Hood z Medellin), a dziś zapraszające na oglądanie graffiti i hip-hopowych występów.
Medellin to synonim zmiany, do 2003 roku wg Interpolu najniebezpieczniejsze miasto świata, po transformacji w duchu Bauhausu, połączeniu metrem, schodami ruchomymi i gondolami bogatszych dzielnic w dolinie z biednymi wzgórzami (co zapewniło dostęp do pracy i edukacji) i olbrzymiej pracy wykonanej przez pracowników socjalnych na rzecz społeczności (zajęcia dla młodzieży na boiskach stworzyły alternatywę do ćpania i handlu), teraz w pełni zasługuje na przydomek Miasto Wiecznej Wiosny i zdobywa wyróżnienia w kategorii „najbardziej innowacyjne miasto świata”.

 

W Bogocie z szefami lokalnych gangów można odwiedzić Barrio Egipto, do którego nie wchodzą sami nawet mieszkańcy innych dzielnic. Inicjatywę przekształceniową rozpoczął uniwersytet, który w ramach specjalnego programu zaproponował członkom najbardziej agresywnych gangów zajęcia z turystyki.
Pojawiają się natomiast nowe wyzwania, z którymi stolica sobie nie radzi – tysiące uchodźców z Wenezueli szuka wsparcia na ulicach (45 tysięcy Wenezuelczyków dziennie przekracza granicę kolumbijską), prosząc o jedzenie dla dzieci. Kolumbia nie zamykała granic, ale też ma ograniczone programy pomocowe dla Wenezuelczyków. Szacuje się, że do końca roku liczba migrantów sięgnie 5 milionów, z czego 1/3 trafia do Kolumbii, być może więcej, bo inne kraje wprowadzają wizy dla Wenezuelczyków (oznacza to, że w ciągu 1-2 lat liczba uchodźców z Wenezueli przekroczy liczbę migrantów z Syrii). Bank światowy z szacowanej kwoty 900 mln $ niezbędnej do poradzenia sobie z kryzysem migracyjnym zdołał w 2019 roku zebrać 32 mln. ONZ chwali gesty Prezydenta Ivana Duque, takie jak przyznanie obywatelstwa 24 tysiącom wenezuelskich dzieci, urodzonych na terenie Kolumbii, ale to nie wystarcza. Poruszające są sprzedawane na ulicach obrazki malowane na wenezuelskich banknotach, po to by nadać im jakąkolwiek wartość.

6. Transport

Transport zmienił oblicze Medellin, ale także nam przysporzył wielu doznań. Jako że Kolumbia jest 4 razy większa od Polski, a chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej, zdecydowaliśmy się na pokonanie najdłuższych odcinków drogą lotniczą. Avianca i VivaAir przetransportowały nas z Bogoty do Cartageny, z Santa Marta do Medellin oraz z Pereiry do Bogoty. W Pereirze widzieliśmy najdziwniejsze do tej pory lotnisko, bez szyb między salami dla pasażerów a pasami startowymi, na którym mimo zakazów na ścianach, nikt nie robił problemów z przeniesieniem wody przez kontrolę bezpieczeństwa, a wręcz namawiał do jej niewyrzucania. Podróżowaliśmy autobusami (z szalonymi kierowcami, dla których ograniczenia prędkości nie były nawet sugestią, za to jazda 80 km/h na zakręcie nad przepaścią bez końca była najwyraźniej chlebem powszednim), vanami, jeepami Willys z II wojny światowej (w kabinie, na pace i na progu za paką), motocyklami, łodziami, taksówkami, metrem (jedynym w Kolumbii, w Medellin), kolejką gondolową (teleferico), kolejką naziemną (funicular), a także konno i na dętce. W autobusach przyjęliśmy ponadnormatywną liczbę lambad i despacitos, co doprowadziło do pojawienia się nowej playlisty na naszych Spotify’ach – LatinoPop, m.in. z utworami Carlosa Vivesa.

7. Aktywność

Już po liście środków transportu, można się zorientować, że raczej się nie nudziliśmy. Karaibskie Palomino i Park Tayrona zadbały o to, żebyśmy się odpowiednio wymoczyli – zarówno w basenie, jak i w morzu, a nawet w rzece podczas spływu na dętce do jej ujścia (sam spływ był bardzo relaksujący w porównaniu z 20-minutową podwózką kamienistą drogą pod górę motocyklem bez kasku z napompowaną wielką dętką na ramieniu i półgodzinnym spacerem w klapkach pionowo w górę, wciąż z dętką na ramieniu). W Parku Tayrona poczuliśmy się jak westernowi kowboje podczas powrotu konno przesmykami między skałami.

Na Wyspach Różańcowych (Islas del Rosario) mieliśmy okazją kąpać się w nocy otoczeni świecącym przy najmniejszym ruchu planktonem, snorklować na mocno podniszczonej rafie koralowej, oglądać z bliska delfiny, a także jeść lunch pod tropikalnym parasolem z palmowych liści, zanurzeni po pas w morzu, a z łodzi fotografować ex-rezydencję / imprezownię Escobara na La Isla Grande (na opuszczonym terenie, przejętym przez państwo znajduje się nie tylko ogromny pałac (300 pokoi), ale również domki, basen i lądowisko dla helikopterów – wszystko co potrzebne do urządzenia dobrej zabawy).

 

Cartagena i Santa Marta nasyciły nasz głód kolonialnych budowli, fortów (El Castillo San Felipe de Barajas), kościołów i katedr oraz nadmorskich promenad. Zdziwiliśmy się, że zapowiadana na 11 listopada, Święto Niepodległości Cartageny, parada kostiumowa odbyła się w czwartek przed naszym przyjazdem, ale załapaliśmy się na końcówkę pochodu organizowanego przez dzielnicę Getsemani.
Medellin uraczyło nas sporą dawką krągłości na placu z rzeźbami Fernando Botero oraz muralami z przekazem w Comuna 13. Pobliskie Guatape przetestowało naszą kondycję, proponując nam wspinaczkę po 659 stopniach na szczyt monolitu – La Piedra del Peñol (2355 m n.p.m.) i nagrodziło wysiłek najpierw zjawiskowym widokiem na sztuczne jezioro powstałe po wybudowaniu w latach 60-tych hydroelektrowni, tysiące wysepek i cypelków, poprzecinanych drogami i kolorowymi domkami, a następnie wizytą w uroczym pueblo, uważanym za najbardziej kolorowe miasteczko na świecie, ponieważ jego mieszkańcy malują swoje domy w bardzo odważne kolory i dekorują ściany rodzajem fresków, zwanych „zocalos”. Tu karty pamięci wymienialiśmy parokrotnie…

 

W Salento na kawowej hacjendzie Finca Buenos Aires zbieraliśmy ziarna kawy, które później przeszły weryfikację eksperta i dowiedzieliśmy się wszystkiego o procesie produkcji najlepszej odmiany arabici na świecie. Tu, w barze Los Amigos mieliśmy także okazję zgłębić tajniki gry w tejo, rozkminiając skomplikowaną punktację związaną z rzucaniem kamieniami w wypełniony piachem wymieszanym z kapiszonami kwadrat obity deskami. Należy zdobyć 21 punktów (1 punkt – dorzucenie kamieniem w pobliże centrum kwadratu oznaczone rozbitymi kawałkami porcelany, 3 punkty – wywołanie eksplozji, 6 punktów – umieszczenia kamienia w centrum, 9 punktów – dorzucenie kamieniem w sam środek wraz z eksplozją). Zrobiliśmy też wypad do kolorowego puebla Filandia.

W Guadalupe, wiosce na końcu świata, stanowiliśmy atrakcję dla uczniów, którzy witali nas słodkim „Hola extranjeros”, a w Villa de Leyva zrozumieliśmy co oznacza hektar, dzięki Plaza Mayor liczącemu dokładnie 1,4ha i pokrytemu w XX wieku kocimi łbami, aby powstrzymać powstające na nim burze piaskowe. W muzeum przy placu podziwialiśmy patio kolonialnej willi, odkrywając twórczość rzeźbiarza i malarza – Luisa Alberta Acunii. Nieopodal Villa de Leyva odwiedziliśmy Museo El Fosil z niemal kompletnym szkieletem mięsożernego Kronosaurusa, odkrytego w 1977 roku (muzeum zbudowano wokół znaleziska), mierzącego 7m (bez niezachowanego ogona) i liczącego sobie 110-115 milionów lat.

W Bogocie sami staliśmy się ekspertami od wyrobów złotniczych po obejrzeniu ponad 30 tysięcy eksponatów w Museo del Oro del Banco de la República, a także zagłębiliśmy się dalej w boterowskie krągłości w Museo Botero. Przemieszczając się tanimi taksówkami po mieście, poznaliśmy różnice między kolonialną, turystyczną starówką – La Candelaria, hipsterskim Chapinero i rozrywkową Zona Rosa.

8. Krajobraz

Wiele rozrywki i zachwytów dostarczyła nam wizyta w Valle de Cocora, czyli dolinie palm woskowych, osiągających 70m wysokości. Zostaliśmy ostrzeżeni, żeby pod palmami nie stawać, bo 2-metrowy liść spadając z 70m, stanowi śmiertelne zagrożenie, ale nam bardziej niebezpieczny wydawał się dojazd na miejsce ponad 80-letnim jeepem i przeprawy przez rzekę po rozpadających się mostkach. Sama dolina, tonąca w chmurach i mgłach z kolibrami „pasącymi się” na rosnących przy szlaku kwiatach była magiczna.

Fascynujące były też widoki na Kordylierę Wschodnią roztaczające się z autobusów podczas przejazdów z Bogoty do Villa de Leyva i dalej do Guadalupe. Zaskoczyła nas bardzo pozytywnie czerwona rzeka z dziurami, czyli Quebrada Las Gachas. Płytki, niepozorny strumień skrywał głębokie dziury, które mieściły 1-2 osoby i funkcjonowały jak naturalne jacuzzi. Czerwony kolor rzeka zawdzięcza nie algom odpowiedzialnym z fenomen bardziej znanych Caño Cristales (umieszczonych na jednym z kolumbijskich banknotów), ale procesowi utleniania minerałów w skałach na jej dnie. Las Gachas zyskały przydomek Caño Cristales de Santander i są całoroczną, ekonomiczną alternatywą do Rzeki Pięciu Kolorów.

9. Kanon piękna

Odwiedzając duże miasta i Karaiby, nie mogliśmy nie zarejestrować, jak zmienia się ogólnie przyjęty kanon kobiecego piękna. U nas nikt raczej nie zarobiłby na pośladkowych wkładkach do dżinsów, podczas gdy podkreślanie wszelkich krągłości w Kolumbii (czasem przekraczając nawet wymiary przyjęte przez Botero) jest normą.

Ujmowali nas też kolumbijscy macho, paradujący w tradycyjnych ponchach i sombrerach, zawsze gotowi do wskoczenia na koń i pogalopowania przed siebie.

10. Ceny i suweniry

Zwróciliśmy uwagę na sporą rozpiętość cen w hotelach, restauracjach i sklepach z suwenirami. Stanowczo najdroższe były Karaiby. W Medellin ceny jedzenia były parokrotnie niższe niż w Cartagenie. W Villa de Leyva za połowę ceny głównego dania dla jednej osoby w cartageńskiej restauracji, cała nasza czwórka zjadła pełny obiad popity wielką butlą Pepsi. Wizytówki kolumbijskich suwenirów, czyli torby tworzone przez Indian Wayuu w Palomino na plaży z można było nabyć 2-krotnie taniej niż w innych miejscach. Nawet na lotnisku w Bogocie zanotowaliśmy różnicę 25% między cenami tych samych suwenirów w części międzynarodowej i krajowej.

Jedna rzecz się już nie zmieni, sympatia do Kolumbii i jej mieszkańców – otwartych, pomocnych, ciekawych, mega-dumnych ze swojego kraju ludzi, mówiących zrozumiałym dla obcokrajowców hiszpańskim, bez europejskiego seplenienia. Nie sposób odwiedzić wszystkich interesujących miejsc w 20 dni i może dobrze. Jest pretekst, żeby wrócić na San Andres, wybrzeże Pacyfiku, do Baranquilli, Cali i Caño Cristales 😊.

  • wielka różnorodność – od morza, przez góry, po ocean – kraj, w którym coś dla siebie znajdą fani salsy, sportów wodnych, kolonialnej historii, górskich wędrówek, czy rękodzieła
  • doskonałe jedzenie – raj dla miłośników owoców morza i tych właściwych oraz dla wszystkich, którym trudno rozpocząć dzień bez dwóch jajek na śniadanie 🙂 
  • dobra baza turystyczna – po długim czasie bez turystów, infrastruktura szybko się rozwija, a tam, gdzie nie jest jeszcze doskonała, zawsze znajdzie się czyjś kuzyn lub znajomy z samochodem, który za odpowiednie wynagrodzenie chętnie podrzuci we wskazane miejsce
  • czystość – różnie z nią bywa w Ameryce Łacińskiej, ale w Kolumbii wszystkie hotele i restauracje były perfekcyjnie wysprzątane
  • dbałość o świąteczny nastrój – strach pomyśleć, co w Kolumbii dzieje się w grudniu, skoro w listopadzie wszystkie dzielnice większych miast, małe puebla, a nawet poszczególne place, restauracje, hotele i centra handlowe wyglądały, jakby konkurowały o mega nagrodę w konkursie na najlepszą dekorację bożonarodzeniową

 

  • olbrzymie dystanse wydłużają czas podróży i zachęcają chcących zobaczyć jak najwięcej w krótkim czasie urlopowym do zwiększenia swojego śladu węglowego
  • szaleni kierowcy autobusów i stan techniczny transportu międzymiastowego (są świetne autobusy, ale można też trafić na wersję bez pasów, zostawiającą za sobą czarną smugę cienia)
  • niestabilna sytuacja polityczna w całym regionie, nie tylko w Kolumbii

Nasza ocena podróży (w punktach/100)

Jedzenie

Transport

Kwatery

Ludzie

NAPISZ DO NAS

Jeśli masz pytania dotyczące podróży to z przyjemnością na nie odpowiemy