ANDALUZJA 2017

FIESTA, SALMOREJO I ALKAZARY

Mocno przedłużony długi weekend majowy wydawał się dobrą porą do odwiedzenia, od dawna planowanej, Andaluzji. Oczekiwaliśmy przyjemnej pogody sprzyjającej zwiedzaniu, ale i spędzaniu wieczorów przy tapasach. Sprawdziło się. Dostaliśmy jednak przypadkowo duuużo więcej. Nie wierzcie Hiszpanom, kiedy zaprzeczają, że u nich zawsze jest jakaś fiesta!

Sewilla, czyli Fiesta de Abril (29.04-1.05)

Na pierwszy ogień poszła Sewilla. Dotarliśmy tam wygodnie autobusem Alsa prosto z zalanego deszczem (sic!) lotniska w Maladze, gdzie przylecieliśmy Brussels Arlines. Hostel Nuevo Suizo w starym budynku i lokalnym stylu (azulejos na ścianach, patio w środku) był genialnie położony – 15 minut spacerem z dworca autobusowego, 5 min od Plaza Campana z autobusem na dworzec  i 10-15 minut spacerem pod katedrę. Pierwszego wieczoru w poszukiwaniu kolacji trafiamy na Plaza de la Encarnacion, gdzie zaskakuje nas jego „zadaszenie”, czyli powstała w 2011 budząca kontrowersje drewniana, ażurowa konstrukcja zwana Metropolitalnym Parasolem albo Grzybami w Sewilli. W odchodzących na północ uliczkach znajdujemy ślad życia wieczorno-tapasowego, więc siadamy w barze, gdzie udaje się upolować stolik. Pierwszy wieczór jest bardzo obiecujący – szaszłyk z langustynek (2,5 euro) i jagnięcina (6 euro) są wyborne. Próbuję też salmorejo – kordobańskiej odmiany gazpacho z samych pomidorów, serwowanego z jajkiem i jamon iberico – to była miłość od pierwszego wejrzenia 😉

W niedzielę 30.04 wstajemy wyjątkowo wcześnie – niestety nasz pokój nie ma łazienki i trzeba do niej dojść przez salę, gdzie od 7-ej serwują śniadania… Wąskimi uliczkami z pozamykanymi sklepami docieramy na plac katedralny, gdzie oddajemy się z zapałem fotografowaniu dorożek, katedry i la Giraldy. Ta jedna z najsłynniejszych i najpiękniejszych wież na świecie została zbudowana, jako minaret , w 1184 roku na rozkaz almohadzkiego kalifa Jusufa Jakuba al-Mansura X. Architekt Achmad Baso wykorzystał kwadratową wieżę kościoła Wizygotów (wzniesioną na rzymskich fundamentach), ozdobił ją ceglaną, ażurową plecionką, a otwory okienne ujął w łuki. Świat muzułmański zaniemówił z wrażenia, a minaret stał się niedoścignionym wzorcem do naśladowania. W czasie rekonkwisty, gdy do miasta weszły już wojska króla katolickiego, mieszkańcy chcieli go zburzyć, jednak odstąpili od tego pod groźbą wyrżnięcia wszystkich, jeśli ktoś ruszy choć jeden kamień. Na wieżę można się wspiąć wewnętrzną rampą, po której konno wjeżdżał muezin.

Kontynuując temat mauretański, ustawiamy się w rosnącej szybko kolejce do wejścia do Reales Alkazares (9,5 euro), czyli Królewskich Pałaców. W kompleksie można zobaczyć pozostałości zamku Almohadów, a także budowle gotyckie, mudejarowe i renesansowe. Zwiedzając Palacio Mudejar i jego przepiękne ogrody, można ulec wrażeniu, że powstał dla władców mauretańskich – faktycznie jest dziełem arabskich budowniczych, ale powstałym dla… króla Pedra I Okrutnego w latach 1364-1366. Zdobienia przypominają nam do złudzenia oglądane w Marrakeszu i Fezie medresy. Niestety nie jest nam dane obejrzenie górnych pomieszczeń, ponieważ są tam tylko wizyty oprowadzane, na które nie ma już biletów. Po relaksie w pełnych drzewek pomarańczowych ogrodach i posileniu się paellą w barze przy calle Mateos Gago (12,5 euro p.p.) przychodzi czas na katedrę, otwieraną o 14:30. Kolejna kolejka, kolejny wydatek (9 euro) i wchodzimy do surowej, gotyckiej, monumentalnej, największej świątyni chrześcijańskiej w Europie z 1401 roku. Oczywiście została wzniesiona w miejscu meczetu, po którym została brama i dziedziniec drzewek pomarańczowych. W katedrze znajduje się bardzo oryginalny grobowiec Krzysztofa Kolumba – sarkofag trzymają na ramionach posągi królów Kastylii, Aragonii, Leonu i Nawarry. Obchód najstarszych zabytków kończymy przejściem pod mauretańską XII-wieczną strażniczą Złotą Wieżą.

 

Spacerując wzdłuż nabrzeża, zauważamy coraz więcej kobiet w strojach flamenco.  Zastanawiając się, czy to jakaś niedzielna tradycja, dochodzimy do mostu San Telmo. Panie à la Carmen i panowie w granatowych garniturach ewidentnie udają się na drugą stronę rzeki, więc zaintrygowani, spodziewając się jakiegoś eventu, ruszamy ich śladem. Fala wystrojonych postaci płynie na południe, panie po drodze dokupują jeszcze sztuczne kwiatki, które wpinają we włosy, dołączają mamy z wózkami, policja kieruje ruchem na skrzyżowaniu i… dochodzimy do ogromnej „bramy” miasteczka powstałego 25 lat temu na Expo, gdzie teraz odbywa się corocznie Fiesta de Abril. Zawsze 2 tygodnie po Wielkiejnocy, więc w tym roku, wbrew nazwie, przypada to w maju. Wsiadamy w jakiś wehikuł czasu – mamy przed sobą skrzyżowanie miasteczka mormonów i westernu, a do tego w stylistyce flamenco. Wzdłuż wysypanych żółtym piaskiem uliczek ustawiono namioty, zwane casetas, przed którymi stoją dziesiątki „tancerek flamenco” i ich mężczyzn z kieliszkami w dłoniach. A gdy przechodzi się na drugą stronę, trzeba uważać, by nie wpaść pod któryś z kawalkady przystrojonych pojazdów, wożących całe rodziny, bądź pod konia dowodzonego przez któregoś z jeźdźców w szarych kapeluszach z dużym, płaskim rondem. Konie, odświętnie postrojone, wymyślnie ostrzyżone i uczesane, stoją w rzędach, czekając, aż za jeźdźcem, po damsku, dosiądzie się jakaś falbaniasta panna. W namiotach gra muzyka, serwują jedzenie, szkoda tylko, że większość z nich jest prywatna i można wejść jedynie z zaproszeniem. Imprezy wyraźnie się rozkręcają, uczestnikom nie przeszkadza nawet siąpiący deszcz.

Potem doczytamy, że jest to największa lokalna fiesta andaluzyjska – trwa tydzień i towarzyszą jej konne parady oraz, niestety, codzienne korridy… Na razie niepocieszeni niemożnością bliższego poucztowania razem z sewilczykami porzucamy z żalem obszar Real de la Feria, by dotrzeć przed zachodem słońca na imponującą Plaza de la Espana. Otoczony galeriami półkolisty plac, z czterema mostami na niewielkiej rzeczce, powstał w roku 1929 z okazji Wystawy Iberoamerykańskiej. Z racji swojej fotogeniczności zagrał już m.in. w „Gwiezdnych wojnach” oraz „Lawrence z Arabii”. Przez park Marii Luizy, a następnie wzdłuż ogromnego budynku dawnej Królewskiej Fabryki Cygar (gdzie zwijała je na udach piękna i uwodzicielska Carmen) docieramy do Santa Cruz, gdzie degustujemy tortillę oraz salchichas in vino blanco (po 7-8 euro za media racion), gazpacho w kieliszku (1,80 euro) oraz białe wino i jerez manzanilla (po 2,8).

Na dokładniejszą eksplorację dawnej Juderia, czyli dzielnicy żydowskiej, zamienionej po ich wymordowaniu w 1391 r. w barrio Santa Cruz, poświęcamy kolejny dzień. Błądząc po wąskich, nieregularnych uliczkach, mijamy Convento de San Leandro, kościół San Ildefonso i San Nicolas, zwiedzamy Casa de Pilatos, najpiękniejszą w Sewilli rezydencję arystokratyczną, budowaną od XV „na bogato” – jest arabski styl mudejar (parter i patio), są starożytne rzeźby, gotyckie balustrady  i renesansowe freski. Tradycyjnie już zwiedzamy dół (8 euro)…  Postawieni na nogi kawą w lokalnym barze na placu Alfalfa podziwiamy wnętrze kościoła San Salvador (w cenie biletu do katedry) , nazywanego (i słusznie) perłą baroku. Obiad wypada nam w okolicach kościoła Santa Maria la Blanca: tapasy z kalmarów, dorsz w sosie paprykowym, krokiety z jamonem – w sumie 26 euro łącznie z piwem i pysznym tinto de verano (chrzczone na letnio czerwone wino) – a najciekawsze okazują się bakłażany w miodzie i sosie salmorejo (3 euro). Czasu wystarcza nam jeszcze na spacer koło Plaza de Toros i rzut oka na most Izabeli II, bo o 19:40 mamy pociąg do Kordoby.

Kordoba, czyli Cruz de Mayo i Festival de Patios (1.05-2.05)

Do Kordoby docieramy o 21:15. Autobusem za 3 euro dostajemy się nad rzekę, do hostelu Funky Cordoba, gdzie dostajemy pokój o nazwie… Salmorejo 😉 Bardzo życzliwy recepcjonista informuje nas, że Kordoba właśnie świętuje Cruz de Mayo… Udekorowane czerwonymi różami krzyże jeszcze udaje nam się zobaczyć, ale fiesta już się zwinęła, więc skupiamy się na szukaniu kolacji, bo to miasteczko wyraźnie zasypia wcześniej. W restauracji El Pimienton spośród tego, co jeszcze zostało, wybieramy omlet ze szparagami i chorizo w czerwonym winie, popijając wybitną crianzą (kieliszek 2,5 euro). Nie dane jest nam się wyspać i tutaj, bo dowiadujemy się, że pomiędzy 8:30 a 9:30 można katedrę zwiedzać za darmo. Motywacja jest, bo 20 euro to 2-osobowy obiad, więc zrywamy się i jesteśmy przed otwarciem bramy. Słynna Mezquita-Catedral, czyli meczet-katedra z VIII, to największy meczet – 23 000 m2. Wchodzimy do pustej i ciemnawej katedry… Widzieliśmy ją, oczywiście, na zdjęciach, ale to wrażenie znalezienia się w lesie kolumn jest niesamowite… Podobnie jak kosmiczne są te gotycko-renesansowe, katolickie wtrącenia pomiędzy almohadzkimi kolumnami… W środku meczetu wybudowana została mała katedra. Dobrze, że forsowane przez Świętą Inkwizycję wycinanie kolumn zastopował król Karol V słowami: Zniszczyliście coś, co było jedyne w swoim rodzaju, i postawiliście coś, co można zobaczyć wszędzie. Zafascynowani wnętrzem orientujemy się nagle, że idzie na nas jakieś pospolite ruszenie – okazuje się, że ochroniarze idą ławą i wyganiają wszystkich, popędzając pstrykające selfie Azjatki. Jeden drugiemu nawet zleca, by sprawdził konfesjonał… Zbyt szybko minęło 🙁

Cóż, była katedra, czas na Alkazar – jest kolejka (w której Michał przysnął na stojąco) i bilety po 4,5 euro. Najciekawsze okazują się ogrody – duże i z piękną aleją cyprysów oraz basenami. W końcu Kordoba od 756 roku była stolicą niezależnego księstwa Al-Andalus, a kronikarze rozpisywali się na temat jej przepychu. Na dworze kalifa kwitła poezja, nauka i filozofia, a muzułmanie, żydzi i chrześcijanie żyli obok siebie w pokoju. W Kordobie urodzili się trzej wielcy filozofowie: rzymski – Seneka, muzułmański – Awerroes, i żydowski – Majmonides; ich pomniki można zobaczyć w barrio Judio – starej dzielnicy żydowskiej. Przy wąskich uliczkach znajdziemy też synagogę, stary bazar, Dom Sefardyjski (małe muzeum) oraz Casa Andalusi, czyli XII-wieczny dom Maurów. Zaułki tego ostatniego zwiedzam w towarzystwie… żółwia. Unikając bardzo turystycznych restauracji przy starej bramie Almodovar, skręcamy w bok, wchodzimy przez jakieś patio do comedoru… i trafiamy do stołówki uniwersyteckiej na wydziale filozofii i literatury. Menu del dia (zupa z soczewicy à la marokańska harira i ryba smażona z sałatką) + kawa za 5,5 euro w pięknym, starym budynku. Świetnie, prawdziwy dzień oszczędzania! 😉

Mniejsze szczęście mamy do podziwiania patios, czyli wewnętrznych dziedzińców, z których słynie miasto – choć tego dnia właśnie wystartował Festival de los Patios Cordobeses, udało nam się zobaczy tylko 3. Nieusatysfakcjonowani fundujemy sobie wizytę (5 euro) w XIV-wiecznym Palacio de Viana, gdzie podziwiamy 12 patio-ogrodów z różnych epok. Wieczór poświęcamy na klasyk – podziwianie rzymskiego mostu Puente Romano, z katedrą w tle, z drugiego brzegu Guadalquivir. Żeby nie przegapić zachodu słońca, zajmujemy pozycje przed pobliską tawerną, racząc się pysznym salmorejo, papas aioli oraz lokalną specjalnością: flamenquin con jamon (7 euro), która okazuje się być czymś w stylu schabowego w formie długiej rurki… Ponad godzinę spędzamy zapatrzeni w pięknie podświetlone, potężne filary mostu i pozostałości po młynach wodnych oraz bryłę katedry… Kordoba jest niewielka, ale piękna – kolejne miasto, z którego żal wyjeżdżać. Niestety o 6:00 mamy autobus do Granady – na dworzec musimy pojechać taksówką, bo komunikacja miejska funkcjonuje od 7:00.

Granada, czyli Alhambra i Cruz de Mayo (3.05-4.05)

Do perły Andaluzji dojeżdżamy prawie pustym autobusem (za 5,25 euro!) o 10:15. Czekając na pokój w hotelu Arteaga, próbujemy ogarnąć wymianę rezerwacji do Alhambry na wejściówkę, ale bankomat Caixa wyświetla nam wejście na godz. 20 zamiast na 10-tą, więc stawiamy na pewny punkt biletowy w Corral de Carbon. Odwiedzamy piękną renesansową katedrę (5 euro) oraz Capilla Real, gdzie pochowano królów katolickich – Izabelę i Ferdynanda. Przyglądam się sarkofagom – faktycznie głowa Izabeli zapada się głębiej w poduszkę, przez co ponoć artysta chciał pokazać, że ona w tym związku miała więcej do powiedzenia…  Za chwilę doświadczamy hiszpańskiego miksu sacrum i profanum – święto Cruz de Mayo właśnie zawitało do Granady. Pod katedrą i pod ratuszem krzyże w czerwonych różach, a dookoła stoiska z alkoholem – będzie się działo! Pod krzyżami radosna twórczość: coś na kształt naszych szopek bożonarodzeniowych lub grobów wielkanocnych, przy czym tu główną rolę, oprócz baranków, grają… miedziane naczynia i pelargonie 😉 Pod ratuszem nawet jest telewizja. Skręcamy w stronę staroarabskiej dzielnicy Albaicin, plątaniny uliczek pełnych carmenes – małych, bielonych domków. Ruszamy z Plaza Santa Ana wzdłuż rzeczki, przez Paseo de los Tristes. Wbijamy się wyżej, w poszukiwaniu obiadu – początkowo wydaje się to chybionym pomysłem, bo towarzyszy nam tylko upał i puste, śliskie uliczki, ale trafiamy na malutką knajpkę z zestawami po 8 euro i tapasami po 1,5 euro. Zapędzamy się do Sacromonte, dzielnicy jaskiń słynących z cygańskich pokazów flamenco, która wydaje się jednak spać o tej porze… Chyba mamy jednak szczęście – jeden lokal jest otwarty i gospodarz zaprasza na pokaz po 15 euro na 20:00. Mamy przyjść pół godziny wcześniej. Super! Spacer po Sacromonte przyprawia o zakwasy, ale widoki na Alhambrę, zielone doliny i ośnieżone szczyty Sierra Nevada są nieziemskie! Nieoczekiwaną atrakcją okazuje się też zwiedzenie za 1 euro mieszkania w jaskini, w którym cały rok jest 19 stopni. Okrężną drogą wracamy do Albaicin, pod kościół San Salvador, gdzie wpadamy w dziki tłum z okazji Cruz de Mayo – tłum młodzieży urządzającej sobie botellon, czyli picie na mieście. Cudem unikamy zmiażdżenia podczas „przepływu” przez bramę Arco de las Pesas i cali docieramy na mirador  San Nicolas (wieża 2 euro) z ponoć najlepszym widokiem na Alhambę. Jeszcza Casa de Chapiz (2,5 euro, ale niewiele można zwiedzić) i przystanek na piwko i tinto de verano, i idziemy pod umówioną jaskinię, którą… zastajemy zamkniętą na cztery spusty. A konkretnie na kratę i łańcuch z kłódką. Kręcimy się jeszcze po okolicy do 8:00, ale nic się zmienia. Cóż, gość nas ewidentnie wystawił i poszedł na fiestę… Konsternacja i irytacja. Szybki obchód pozwala stwierdzić, że czynne są tylko 2 przybytki z pokazem flamenco: po 24 i 20 euro. Wybieramy ten drugi – Cueva de Rocio, który okazuje się rodzinnym interesem. Bardzo dojrzała już „gwiazda” flamenco odpoczywa pod swoim własnym plakatem na ścianie, a jej widniejący na zdjęciu z młodości mąż obecnie prowadzi biznes i sprzedaje wejściówki. Tancerki przyuczają małą dziewczynkę, ktoś coś tam brzdąka, minibusy dowożą, niestety, wycieczki Chińczyków, którzy wchodzą do sal-jaskiń, nam boss poleca czekać. I chyba nas przegapił, bo gdy wreszcie wchodzimy do wąskiej i długiej jaskini z ustawionymi pod ścianami krzesłami, to jesteśmy prawie na końcu (albo na początku, bo tu siedzą muzycy), skutkiem czego oglądamy trzaskające obcasy z odległości pół metra, tancerzy natomiast raczej z tyłu… Sprawni i szybcy są ewidentnie i ogółem bardzo na plus, aczkolwiek ich gadki w międzyczasie i Chińczycy wyciągający ręce z komórkami utrudniają koncentrację na występie… Omawiamy wrażenia przy winku i tapas na calle Elvira: tortilli i ślimakach w pikantnym, ciekawie orientalnym sosie.

Kolejny dzień poświęcamy na zwiedzanie Granady. Przystanek autobusu C3 pokazuje nam miejski ogrodnik, który z sekatorem w ręku leci z nami na sąsiednią ulicę. Dobrze, że jesteśmy chwilę wcześniej, bo od wejścia do kompleksu do Pałacu Nasrydów jest 15 minut drogi! Pałac jest naprawdę niesamowity – sale dekorowane symetrycznymi, w nieskończoność powtarzającymi się motywami, mającymi wyrażać nieskończoną chwałę Allaha, oraz przepiękne patia z basenami, w których odbijał się pałac, bądź też systemami fontann, dokąd dopływały 4 kanały symbolizujące 4 rzeki kraju. Wchodzimy też do Alcazaby – najstarszej części obronnej, z Wieżą Czuwania, na której królowie katoliccy zatknęli flagę w 1492 roku po zdobyciu miasta. Ignorujemy nieco niepasujący do reszty pałac Carlosa V, w przeciwieństwie do pozostałości łaźni, i idziemy do wspaniałych ogrodów Generalife z cyprysowymi alejami, różanymi pergolami, basenami oraz Wodnymi Schodami, których balustradą spływa strumień wody. Potężne zmęczenie zwiedzaniem przytłumia w nas instynkt samozachowawczy, więc zamawiamy raczej średni i nietani (15 euro) zestaw tapasów przy turystycznej ulicy. Ale miły bonus – takie rzeczy to tylko w Granadzie – do piwka dają małą tapa gratis i te sardynki okazują się najlepsze 😉 Chociaż nogi odmawiają posłuszeństwa, z zacięciem wdrapujemy się do Albaicin od zachodniej strony i zostajemy wynagrodzeni – trafiamy do zabytkowego domu Morysków, który można zwiedzić gratis, a z wieży jest fantastyczny widok! Na malutkim Plaza San Gregorio dogadzam sobie vino de naranja. Schodzimy calle Caldereria Nueva – to 100% Maroka w Hiszpanii! Można dostać wszystko to, co w Marrakeszu – torby, kapcie, świeczki, herbaty, lampy… Mnóstwo też klimatycznych herbaciarni (dzbanuszek 3 euro), gdzie w błogi nastrój wprawia nas jabłkowa szisza (zwana w Hiszpanii cachimbą). Kończymy jednak dzień po hiszpańsk u, jedząc tapasy na stojąco w prawdziwej tradycyjnej bodega – bocadilllo z jamon iberico są epickie (4,2), tortilla i oliwki świetne (2,5 i 1,5), a gratisowa sałatka w stylu ceviche wprawia w zachwyt… Przed nami kolejny poranny autobus.

Malaga i Ronda, czyli most nad przepaścią i Festiwal Gastronomiczny (5.05-7.05)

Chociaż betonowe przedmieścia Malagi zniechęcają i zabytkowo jest ona dużo uboższa od poprzednio odwiedzanych miejsc, Malaga zachwyca nas oryginalnymi, wykuszowymi balkonami domów przy wąskich uliczkach Centro Historico, piękną pogodą, energią oraz kwitnącymi na fioletowo jakarandami, które pięknie kontrastują z białymi domami z ciemnożółtymi obramowaniami. Słoneczne place zastawione są stolikami licznych barów tapas i cervecerii, reprezentacyjne deptaki pełne są sklepów (królują buty) i lodziarni, a nadmorskie promenady – zieleni. Pobyt zaczynamy od wizyty w imponującej witrażami i arabską bramą hali Mercado  de Atarazanos.  Podziwiamy, fotografujemy, degustujemy ciastko Pionono (nazwane tak na cześć papieża Piusa IX) oraz malagę, po czym rzucamy się w wir zakupów. Zaczynamy delikatnie: od wędzonej papryki po 1 euro za 100 gr, maleńkich, zielonych oliwek małych, marynowanych bakłażaników, oliwy i obłędnych migdałów w soli (4,95 euro za ¼ kilo). Później już przepadamy przy stoiskach z serami owczymi na wagę i kozimi w rozmarynie oraz jamon bellota i pikantnym chorizo – degustujemy, dokupujemy, co skutkuje w końcu koniecznością odwiedzenia bankomatu… Chcąc trochę oszczędzić, obiadujemy więc w niedrogiej restauracyjce obok hotelu, gdzie wiekowa właścicielka oferuje szeroki „bufetowy” wybór w ramach menu del dia za 7,5 euro. Warto! Pulpety w sosie migdałowym oraz ryba są bardzo smaczne, a odkryciem okazuje się sałatka z ziemniaków, pomarańczy, oliwek i tuńczyka (!).

Tradycyjnie już odwiedzamy katedrę (5 euro) oraz wyjątkowo niedrogą Alcazabę (2,20 euro), po której bardzo przyjemnie się spaceruje, warto tam też wejść dla widoku na miasto i port. Ładniejszy jest ponoć z wyżej położonego Castillo de Gibralfaro, ale po nabawieniu się odcisków w Granadzie oddajemy już walkowerem, wybierając chwilę relaksu przy dużym piwie (1,90) i winie (1,60) w TragaTapas. Na zachód słońca idziemy do portu na spacer nową promenadą – całkiem ładnie się stamtąd prezentują podświetlone mury. Wracając przez Plaza de la Marina wpadamy prosto na… Festiwal Gastronomiczny. No jasne, jakżeby mogło nie być jakiejś fiesty! Jest scena koncertowa, wystawia się mocno Argentyna, w porozstawianych namiotach różne restauracje przygotowują mini-dania degustacyjne: każda ma w ofercie trzy, każde po 3 euro (np. marynowany tuńczyk z guacamole, jalapeno i młodym czosnkiem, minihamburger z wołowiną z truflami). Kolejne namioty oferują argentyńskie empanady po 2 euro, piwo i tinto de verano (po 1,5) czy lokalne wina (kieliszek 3 euro).

W ostatni pełen dzień urlopowy decydujemy się pojechać do Rondy. Bilet pociągiem w dwie strony kosztuje nas 23 euro p.p. Godziny jazdy wydają się sensowne:  10:05-11:56 i 16:50-18:50 – będzie 5 godzin na miejscu. Sielskie krajobrazy – oliwki i oliwkownie, pola zdobione makami i rzepakiem, wzgórza… Po godzinie jazdy pociąg staje – awaria. Kolejną godzinę maszynista gdzieś wydzwania i miota się po pociągu, próbując coś naprawić. Po godzinie daje radę.

Dojeżdżamy do Rondy o 13-ej. Miasteczko jest bardzo malownicze, biało-kamienne, położone nad mrożącą krew w żyłach przepaścią El Tajo, nad którą przerzucono w XVIII wieku 120-metrowy spektakularny most, będący największą atrakcją miasta. W podziwianiu uroków miasta przeszkadzają nam jednak tłumy weekendowych wycieczkowiczów, na których trafiamy – są na głównym deptaku, pod Plaza de Torros, na moście czy pod wspaniałym kościołem Santa Maria la Mayor. Czas nas goni, więc ograniczamy się do obejścia starej, arabskiej części Rondy (la Ciudad), nie wchodząc już niestety do Casa del Rey Moro, kościoła czy Palacio de Mondragon (wstępy po 5 euro). Pod tym ostatnim, w pustej uliczce, jemy szybko obiad za 8 euro złożony z pysznego gazpacho, albondigas (klopsy w sosie) i kawy. Żeby nie było, że tu się nic nie działo – natykamy się na platformę z krzyżem, niesioną na głowach przez chłopców w białych ubrankach (podwiniętych spodniach i białych tenisówkach). Powrót z dworca łączymy z zakupami supermarketowymi oraz monopolowymi, nabywamy wina z Rondy za bezinteresowną radą lokalnego „konesera” J Dochodzimy do wniosku, że do szczęścia brakuje nam już tylko nieco owoców morza – w końcu nad morzem jesteśmy! – więc kończymy dzień w Marisqueria da Vincente kolacją „na bogato”. Na stół wjeżdżają krewetki z grilla w morskiej soli (malutkie, ale pyszne), krewetki w pikantnej oliwie, papryczki padron (wszystko po 6 euro) oraz chipirones, czyli małe kalmarki z sałatką za 8 euro. Popijamy to butelką wina Rueda za 11 euro. Bosko!

Jako że żal nam się rozstawać z andaluzyjskim jedzeniem, jeszcze w niedzielę przed odlotem, już z walizkami, wpadamy do baru obok hotelu – tym razem trafiamy na faszerowane kabaczki. Jeszcze rzut oka na Starówkę w drodze do przystanku przy Plaza de la Marina – kursujący często autobus linea A dowozi nas wygodnie pod sam terminal.  Szkoda, że to już, ale mamy poczucie satysfakcji – jeśli wracamy z urlopu zmęczeni, to znaczy, że wykorzystaliśmy czas na maxa 😉

NAPISZ DO NAS

Jeśli masz pytania dotyczące podróży to z przyjemnością na nie odpowiemy