GRUZJA 2011

MONASTYRY, DOMOWE WINO I NAJWIĘKSI PRZYJACIELE POLSKI

 26.08.2011 Tbilisi

Wylądowaliśmy w Tbilisi o 3:20, więc nasze pierwsze gruzińskie marzenie było dość prozaiczne i dotyczyło pójścia spać. Zarezerwowany przez internet hostel Waltzing Mathilda okazał się być nieco dziwnym miejscem. Długo dobijaliśmy się do drzwi. Nasz 4-osobowy pokój (55 USD za dobę) był dużą salą z 4 łóżkami piętrowymi i przedsionkiem z kolejnym piętrowym łóżkiem, czyli w sumie spaniem dla 10 osób. To na plus. Najgorsze przyszło rano – wspólna łazienka do dziś niektórym się śni po nocach – wanna spokojnie mogłaby służyć do nauki studentom mikrobiologii, botaniki i prawdopodobnie zoologii… Jedyną metodą skorzystania z niej było wejście w klapkach, niedotykanie niczego, w skrajnych przypadkach – zamknięcie oczu.

Pierwszy, niespodziewanie deszczowy dzień poświęciliśmy na zwiedzanie miasta i przy okazji poszukiwania kierowcy na trasie Kazbegi-Gori-Borżomi-Wardzia oraz Kachetia. Szansa na kierowcę pojawiła się już chwilę po śniadaniu w restauracji u Wiktorii (gdzie wrzuciliśmy 4 chaczapuri adżarskie z jajkiem + specjalność zakładu: mięso zapiekane z serem i grzybami). Zagadnięta właścicielka oczywiście znała kogoś odpowiedniego („A da, u mienia charoszyj szafior”), zadzwoniła od ręki  i po chwili dołączył do nas Michaił, od niedawna emeryt, który na serwetce złożył nam ofertę: 570 GEL za 3 dni (meta w Kutaisi) + 200 GEL za 2 dni w Kachetii. „Da, da, podumajem, pozwonim, do swidania” i ruszyliśmy dalej w kierunku Starego Miasta. Tbiliska Starówka jest klimatyczna, trochę dekadencka. Kamienice zrujnowane tak, że mało która trzyma pion, wyglądają jakby falowały.  Po przebytym fragmencie trasy Betlemi Historia Quarter zgubiliśmy szlak. Kiedy schodziliśmy do Lado Asatiani, zaczęło lać, więc musieliśmy przeczekać w podwórzu, na przestarej i przeżartej moczem klatce schodowej. Kiedy się nieco przejaśniło, zeszliśmy w kierunku Leselidze (2 zamknięte kościółki, synagoga), potem z placu Gorgasali mostem do cerkwi Metechi, w powrotnej drodze (w deszczu) mostem „podpaską” do zatłoczonej katedry Sioni, pasażem „kafejkowym”, ulicą Leselidze przez Plac Wolności i przez Aleję Rustawelego do hostelu.

Po zmianie ciuchów na suche i degustacji wina udaliśmy się na kolację na Plac Republiki. Nie znaleźliśmy polecanego Domu Chinkali, ale zjedliśmy bardzo miło i smacznie w restauracji z drewnianymi przepierzeniami, gwarantującymi intymną atmosferę. Zaliczyliśmy nasze pierwsze pierogi chinkali z różnymi nadzieniami oraz pierwszy eksperyment freegański – przeprowadziliśmy degustację bakłażana i marynowanych kwiatów dżondżoli zostawionych w stanie nietkniętym przez gości z sąsiedniego stołu (dżondżola stała się ulubionym przysmakiem Gosi). Takie cuda nie mogły się przecież zmarnować :-).

27.08.2011 (sobota)

Deszcz padał w nocy i rano, wyszliśmy więc późno i poszliśmy szukać kolejki na górę Mtacminda, po drodze nabywając chleb, soczki i oranżadę estragonową, której smak dokonał rozłamu w grupie… Kolejka niestety nie działała – górna stacja była cała w rusztowaniach, więc weszliśmy piechotą do cerkwi Mama Dawiti, a potem na samą górę, gdzie straszył park rozrywki – widmo. Przejechaliśmy się z bijącym sercem na diabelskim młynie „under construction”. Wrzuciliśmy chaczapuri, szaszłyk i zupę pod parasolem. Zeszliśmy ulicą Chonkalidze do placu Gorgasali. Przeprowadzony rekonesans w biurze podróży i wśród taksówkarzy zaowocował decyzją o telefonie do Michaiła – jego oferta była najkorzystniejsza. Wieczorem postawiliśmy na obowiązkową w Gruzji wizytę w łaźni siarkowej (plus każda alternatywa do hostelowej wanny była zbawienna), czyli małym baseniku z gorącą, śmierdzącą wodą w prywatnej salce. Krzysztof podczas dodatkowego masażu wykonanego przez lokalnego profesjonalistę stracił część skóry wraz z owłosieniem. Kolację zjedliśmy na deptaku niedaleko katedry Sioni (wypadła dość drogo).

28.08.2011 (niedziela) MARIAMOBA

Umówiony z nami na 8 rano Michaił dotarł przed czasem! Zapakowaliśmy się do starej Mazdy 323 kombi, zatankowaliśmy i w drogę. Z przodu Michał, który najlepiej z nas odnalazł się w konwersacjach po rosyjsku, choć podobno ten język był jego piętą achillesową w szkole. Przed przylotem do Gruzji słyszeliśmy dużo o ułańskiej fantazji tutejszych kierowców i od razu jej doświadczyliśmy – ostra jazda bez trzymanki to eufemizm tego, co nastąpiło. W samochodzie były tylko jedne pasy – z tyłu po lewej – Marta jednak honorowo odmówiła ich zapięcia, solidaryzując się z resztą grupy. Gruzińska technika jazdy obejmuje wyłączanie silnika na zjazdach, co nie przeszkadza w międzyczasie wyprzedzać, najchętniej na zakręcie. Do tego dochodzi slalom między krowami leżącymi na jezdni w nieoczekiwanych miejscach. Michaił notorycznie zapominał o wyłączeniu kierunkowskazów, więc Michał dyskretnie robił to za niego. W miarę podróży przekonywaliśmy się, że i wzrok i słuch już nie ten… W koncentracji nie pomagały też przychodzące sms-y . Jednak Michaił znalazł i na nie sposób – podawał telefon Michałowi, żeby mu je czytał, nic to, że po gruzińsku!

Na pierwszy ogień obejrzeliśmy monastyr Dżwani nad Mcchetą. W dalszej trasie  Michaił kupił od bab przy drodze pomidory, ser i chleb. Na Gruzińskiej Drodze Wojennej nawierzchnia momentami pozostawiała wiele do życzenia, za to widoki były cudowne!!! Zatrzymaliśmy się przy pomniku przyjaźni gruzińsko-radzieckiej z zacięciem mocno socrealistycznym. Wiatr urywał głowy, więc krajobrazy chłonęliśmy w tempie, które jednak pozwoliło Michaiłowi przygotować fantastyczne śniadanie na masce samochodu. Na białej klapie i reklamówkach pięknie prezentowały się chleb w kształcie łódki i najpyszniejsze pomidory i ser, jakie zjedliśmy w czasie całego wyjazdu (a nawet w życiu).

W Kazbegi  widok góry (ok. 2200 m n.p.m.) nas z lekka zdeprymował, więc Michaił załatwił nam Ładę Niwę z wysokogórskim kierowcą i po hardcorowym off-roadzie dotarliśmy na szczyt pod cerkiew Tsminda Sameba.  Monastyr w środku sprawiał nierealne wrażenie, potęgowane przez piękne, padające smugami światło. Zgromadziło się przed nim mnóstwo ludzi w piknikowych nastrojach (na rusztach jagniątka i baranki składane w ofierze), bo w tym dniu miało miejsce święto Mariamoba (odpowiednik katolickiego Wniebowzięcia NMP). Na górze od razu Gruzini zaprosili nas na czaczę i mimo wczesnej pory, nie dało się odmówić – swoisty splot sacrum i profanum.

Znów na dole w Kazbegi, czując się jak worki ziemniaków, totalnie wytrzęsieni, z przyjemnością usiedliśmy na kawę / herbatę (w przypadku Michaiła zalewaną „siekierę”) na wprost Kazbeku. Podczas drogi powrotnej z przystankami na zdjęcia i zakupy (papacha, sznury winogron w syropie) o miejscu na obiad zadecydował Michaił – tam gdzie dają najlepsze chinkali. Od razu zamówił też dla wszystkich szaszłyki (wieprzowy i cielęcy), chaczapuri, sałatkę, ser i chwacit! Po wspólnej uczcie w przydrożnym barze pod parasolem, uregulowaliśmy rachunek, jako że zgodnie z umową płacimy też za wikt i opierunek Michaiła.

Kolejny punkt na trasie – Gori, z przystankiem przy twierdzy i cerkwi Ananuri. Nocleg Michaił zarządził w hotelu pod miastem (165 GEL za 3 pokoje 2-osobowe z łazienkami  + śniadanie). Trochę za wysoko nas sklasyfikował, ale wkrótce dogadaliśmy się co do noclegowego standardu. Gosia z Michałem mieli pecha – zepsuł się zamek i nie mogli wejść do pokoju. Czekając aż ktoś im pomoże, przeczekali godzinę w hotelowej restauracji, wśród wystrojonych panien i ostro balujących kolesi, bo akurat trwała gruzińska impreza …

29.08.2011 (poniedziałek)

Michaił zbudził nas przed 9:00, mówiąc że za 25 minut śniadanie. Czekały na nas jaja na twardo, kiełbasa i kawałki tortu pozostałe z imprezy… W Gori obowiązkowy krótki przystanek przy chacie i wagonie kolejowym Stalina obok jego muzeum. Płatne zwiedzanie jednak sobie odpuściliśmy  – mamy już swoje lata, więc komunizm znamy nieco z autopsji i nie specjalnie nas jara. Kolejna atrakcja – Upliscyche, skalne, opuszczone miasto, w którym towarzyszył nam jedynie lokalny, mały, bardzo skoczny piesek. Dalej drogą główną, potem mniejszą wśród lasów, wzdłuż rzeki w kierunku Borżomi, potem jeszcze węższą, ale bardzo dobrą, wśród wzgórz pokrytych suchą trawą do Wardzi. Na miejscu niewyobrażalny upał. Michaił podwiózł nas na sam początek szlaku. Niesamowite klasztory połączone długimi, wewnętrznymi korytarzami robią wrażenie. Miejscami idzie się tuż nad krawędzią niezabezpieczonych barierką skał, z widokiem na przepaść. Nic więc dziwnego, że Gosię dopadł atak lęku wysokości, unieruchamiając  ją. Udało się jej zejść dzięki zbiorowej akcji ratunkowej. Na dole czekał na nas bonus – spontaniczny występ odpoczywających mężczyzn, którzy umilali sobie relaks w cieniu charakterystycznym, gruzińskim śpiewem polifonicznym. Ten liczący sobie około 3000 lat rodzaj śpiewu tradycyjnie jest wykonywany bez akompaniamentu instrumentów muzycznych. Pieśni gruzińskie śpiewane są na trzy głosy: górny – pełen różnych modulacji, środkowy – prowadzący melodię i dolny – wykonujący basy i wspierający harmonię z niewielkimi zmianami w melodii.

W drodze powrotnej zjedliśmy obiad w restauracji wyglądającej jak nieczynny dom weselny: ser, bakłażany z orzechami, lobio, czakhapuri (mięso w estragonie), smażony pstrąg, sałatka oraz po łyku kupionej po drodze czaczy. Właściwie podczas całej podróży przez Gruzję towarzyszyło nam wrażenie, że właściwie nonstop coś jemy – po drodze były gruszki kupione w Gori, potem przystanek przy targu na zakup brzoskwiń, orzechy laskowe (które Michaił łupał zębami, a my dyskretnie statywem od aparatu), albo pijemy – tu czacza, tu lemoniadka estragonowa, a tam Michaił kupił przy trasie baniak wina (na gwizd kierowcy z domku przy drodze wyskakuje 10-latek i po uzgodnieniu dostarcza ustaloną objętość trunku).

Nocleg został zarządzony w „kurorcie” Borżomi w zabytkowym sanatorium (mocno po sezonie i po czasach świetności). Dostaliśmy 2-osobowe pokoiki – 2 łóżka, umywalka, stolik, krzesło, balkonik z obskrobanymi drzwiami, tynk odpadający z sufitu. Łazienka na końcu korytarza. Po wieczornym spacerze po Borżomi z podświetlonym Domem Zdrojowym Michaił zaprosił nas do swojego pokoju na wino. Przelał je elegancko z plastikowej butli do dzbanka, kazał nam przynieść brzoskwinie (przecież trzeba czymś zakąszać – „My nie alkoholiki!”), usadził przy stole i oddał się wypełnianiu obowiązków tamady. Wypił toast na naszą cześć, mówiąc że już się zaprzyjaźniliśmy i czujnie podlewał każdemu, bez względu na to czy ten już wypił czy nie. Wino było koszmarne, kwaśne i pachniało jak kwas z ogórków, ale nie było wyjścia. Michaił opowiadał jak był szoferem dyrektora fabryki i woził go po całym Związku Radzieckim, chwalił się wnuczką, dopytywał ile mamy dzieci i dlaczego zero… W związku z coraz mniej wygodnymi tematami przyspieszyliśmy z winem i zaczęliśmy się żegnać, a Michaił nie oponował, chyba chciał obejrzeć film w TV. Po tej imprezie byliśmy pełni obaw o samopoczucie następnego dnia. I tu jedno z największych życiowych zaskoczeń – rano nie mieliśmy nawet lekkiego kaca! Gruzińskie cuda…

30.08.2011 (wtorek)

Michaił zorganizował nam „nielegalne” śniadanie – chyba zrobił zakupy i zagonił etażowe do podgrzewania i serwowania. Było na bogato, w stylu rosyjskim: owsianka na słodko z kawałkiem masła, jajko sadzone z ziemniakami, parówki z hiperostrą musztardą, miód. Po śniadaniu Michaił odstawił nas na górę w Borżomi i wydał instrukcje jak znaleźć ścieżkę. Brzmiało prosto, ale szlak nieustannie i złośliwie się przed nami chował, a zejście jak na sanatoryjne spacery było nieźle strome. Po drodze las, basen siarkowy, mostek z pnia drzewa i z drutem robiącym za poręcz, rzeczka, mini-lunapark: „łódź piratów” i nieomal antyczny rollercoaster – obie te atrakcje zaliczone przez Gosię i Krzysztofa, którzy za odwagę zostali odznaczeni paroma siniakami (nieźle szarpało). Michaił czekał na nas w parku zdrojowym (ostatni etap spaceru), gdzie nas gorąco zdopingował do nabrania śmierdzącej wody ze źródełka Borżomi. Oczywiście nikt się nie sprzeciwił… Cóż, on miał dużą charyzmę…

Z Borżomi udaliśmy się do Kutaisi, z małą przerwą na kolejną kawę-siekierę Michaiła. W Kutaisi zostaliśmy odstawieni do hotelu Aia przy drodze wyjazdowej, daliśmy naszemu przewodnikowi dobrego tipa, Żubrówkę i magneso-zakładki z bocianem dla wnuczki. Michaił się lekko wzruszył, my też, świadomi że będzie nam brakować przy planowaniu dalszej trasy jego „u mienia jest jeszczio wtaroj wariant”. Później wzruszeń przybywało, ponieważ pierwszą reakcją na Polaków, jaką spotykaliśmy wszędzie, było: „Kaczynski – charoszij prezidient. Ubili jewo. Polacy – wy druzja”. Początkowo próbowaliśmy prostować, potem daliśmy za wygraną – po co zrażać przyjaciół…

Hotel Aia (2 pokoje + łazienka po 80 GEL) miał sporo minusów – do łazienki wchodziło się przez jeden z pokoi, był przeciąg, bo nie dało się zamknąć ani drzwi do pokoju, ani okna w łazience i daleko od centrum. Aby się tam dostać, skorzystaliśmy z marszrutki (obczailiśmy też autobus nr 1 za 0,30 GEL), dalej do Gelati dotarliśmy z szalonym taksówkarzem, który szarżował na maksa, palił fajki, słuchał na cały regulator popsy (rosyjskiego disco). Monastyr w Gelati jest na pewno najpiękniejszym, jaki dotychczas widzieliśmy – przyjeżdżają tu pary młode robić sobie zdjęcia na tle obłędnych fresków. Z kolei katedra Bagrati była niestety w renowacji.  Wysiedliśmy z taxi w losowym miejscu i spacerkiem nad malowniczą rzeką koło opery doszliśmy do centrum w samą porę na obiad. Trafiliśmy na bardzo dobre chaczapuri i mięso zapiekane z ziemniakami w glinianym naczyniu ketsi. Zawiodło nas natomiast białe wino Tsinandali, które było nieco zbyt specyficzne.

Najedzeni, snując się po mieście, zaliczyliśmy jeszcze koncert rockowy, oblegany tłumnie przez młodzież.  Kutaisi to bardzo nierówne miasto – zniszczone dalsze dzielnice i odnawiane centrum, w którym robione są duże inwestycje. W końcu to drugie co do wielkości miasto w kraju.

31.08.2011 (środa)

Rano zaopatrzywszy się w bułki z nadzieniem (pikantną kaszą), udaliśmy się marszrutką  na dworzec i złapaliśmy pociąg 9:05 do Batumi. Otwarte wagony, przyjazd o 12, a tam jak w Zakopanem – tłum oferentów atrakcyjnych miejscówek sypialnych. Daliśmy szansę pani z synem proponującej nam nocleg po 10 GEL od osoby, ale kwatera okazała się być  daleko od miasta, więc zrezygnowaliśmy. Lekko tylko zrażony syn zabrał nas do centrum z obietnicą załatwienia nam innego lokum po 25 GEL. Jak to w Gruzji, obietnica wymagała sporej improwizacji – po drodze zagadywał do kumpli i w końcu razem z jednym z nich dowiózł nas do prywatnego mieszkania do wynajęcia. Chłopaki usadzili nas w salonie i rozpoczęliśmy negocjacje – całe mieszkanie, 3 pokoje – udało się zejść ze 130 GEL do 100, płatne przy oddaniu kluczy. Lokal na 3 noce w sezonie załatwiony! Właściciel wyrzucił z mieszkania całe towarzystwo i dał nam klucze.

Od razu ruszyliśmy na plażę – szare kamyczki, bardzo ciepło – woda też, leżaki po 5 GEL, parasol za 3 GEL. Zasłużyliśmy na relaks – chłopcy zorganizowali owoce i chaczapuri.  Dzień zakończyliśmy chinkali i winkiem.

1.09.2011 (czwartek)

Rano podjęliśmy próbę odtworzenia śniadania przygotowanego w Kazbegi przez Michaiła. Niby to samo, ale pomidory i ser jakby trochę inne, a do warzyw oczywiście obowiązkowo – ku frustracji Marty – pietruszka i kolendra. Następnie zwiedzanie, sprawy formalne – na Starym Mieście kupiliśmy bilety na pociąg (sypialny na 3.09) i kartę do telefonu oraz plaża. Dziwne miasto, jak deja vue z absurdalnego snu – chodniki poza reprezentacyjnymi alejami się kruszą, kamienice z XVIII i XIX wieku uzupełniają komunistyczne bloki, do tego dochodzą budowle będące krzyżówką Disneylandu z Dubajem.  Kolację zjedliśmy w małej „rodzinnej” knajpce: kurczak szkmeruli w rosole i z wyciśniętym czosnkiem, grzyby, przesolona sałatka i tradycyjnie domowe wino (nienajwyższych lotów). Mimo padającego deszczu obejrzeliśmy także pokaz „grających” fontann, a na dobranoc przyjęliśmy smaczne (dla odmiany) czerwone wino na kwaterze.

2.09.2011 (piątek)

Dzień obowiązków patriotycznych. Wypożyczyliśmy rowery od małolata z papierosem w zębach i deptakiem bez końca pojechaliśmy zobaczyć ulicę Lecha i Marii Kaczyńskich, a w zasadzie rondko na końcu alejki. Przy pstrykaniu fotek zostaliśmy przegonieni przez obstawę prezydenta z kałachami, w kuloodpornych samochodach – chyba udawał się właśnie na lotnisko (Saakaszwili regularnie kursował między Tbilisi a Batumi, swoimi ukochanymi perełkami architektonicznymi). W ostatniej chwili przed deszczem zdążyliśmy oddać rowery i schować się w kawiarni. Dalej spacer po mieście – Katedra, meczet, port i deptak ze słynnymi, „przenikającymi się” figurkami, symbolizującymi przyjaźń Gruzji i Azerbejdżanu. Na kolację – adżarskie chaczapuri, a skończyliśmy klasycznie winkiem w domu.

3.09.2011 (sobota)

Na koniec pobytu w Batumi zamieszanie z kluczami. Zrozumieliśmy, że możemy je mieć do wieczora (wtedy mieliśmy pociąg), a od rana nękała nas telefonicznie żona właściciela, żądając opuszczenia mieszkania do 12. Do kompletu nie było wody (susza – okresowe wyłączenie wody i prądu w Batumi to norma). Na szczęście naszymi bagażami zaopiekowała się recepcja hotelu naprzeciwko i mogliśmy zrobić jeszcze coś sensownego, np. pójść do muzeum sztuki, gdzie miały być obrazy Pirosmaniego – wisiał jeden… Nasilający się deszcz  ograniczył nas do aktywności pod dachem, więc zasiedliśmy na kawę i ciastko (ewentualnie bliny z kawiorem – to Krzysztof) w pseudo-rosyjskiej knajpie „Priviet iz Batumi” z koszmarnie rozlazłą obsługą, a potem testowaliśmy kolejne kawiarnie i bary, zabijając czas i potwierdzając telefonicznie z Michaiłem objazd Kachetii i odbiór z dworca. Udało nam się jeszcze poszwendać po porcie i Alei Rustaweli, a nawet zajść na plażę – było burzowo, duże fale, pusto. Po kolacji w knajpie obok bagaży złapaliśmy taxi na dworzec. W pociągu zasiedliliśmy 4-osobowy przedział z kuszetkami, po 24 GEL od osoby (duszno, brak możliwości otwarcia okna).

4.09.2011 (niedziela)

O 7:25 w Tbilisi Michaił już na nas czekał. Na pierwszy ogień poszedł klasztor Dawid Garedża. Droga kiepska, upał straszny, brak wody – tylko tyle, co po drodze nabraliśmy ze źródełka. Na parkingu Michaił zaserwował śniadanie: chleb, ser, pomidory, mortadelowata kiełbasa, hiperostra musztarda.  Klasztory Dawid Garedża są bardzo malowniczo położone na wzgórzu. Zwiedziliśmy największy na dole, a potem dysząc w upale, szurając kijkami (aby odstraszyć żmije i skorpiony), masochistycznie pokonując kłujące trawy i podziwiając roztaczające się przed nami pustynno-stepowe wzgórza Azerbejdżanu, weszliśmy na górę zobaczyć kaplice z freskami (trasa w obie strony zajęła nam ponad 3 godziny). Cudownie smakował zjedzony na stepie arbuz kupiony przez Michaiła. W całej Gruzji sprzedają je za grosze wprost z bagażników samochodowych.

Następnym punktem programu było najpiękniejsze (wg władzy i folderów), starannie odrestaurowane miasteczko Kachetii, czyli Signaghi (zadbał o jego folderowość prezydent, wysiedlając bez pardonu większość mieszkańców i nadinterpretowując nieco renowację zabytkowych kamienic). Dalej fotki po drodze w punkcie widokowym, monastyr Bodbe z IX wieku, koło którego płynie źródło św. Nino – najważniejszej gruzińskiej świętej.

Signaghi rzeczywiście spełnia folderowe oczekiwania – jest przeurocze. Michaił po zasięgnięciu kilka razy języka znalazł nam kwaterę – domek z 3 pokojami, kuchnią, łazienką i tarasem z widokiem (po 20 GEL od osoby). Kolację zjedliśmy na starówce, w restauracji w podziemiach (na górze trwała impreza urodzinowa). Świętowaliśmy ponowne spotkanie z Michaiłem na bogato – pyszny kurczak szkmeruli, sery, sałatka, pieczarki zapiekane z serem, lobio i oczywiście wino kupione przy drodze, które Michaił bez krępacji przelał do przyniesionego przez kelnerkę dzbanka! Taki lokalny zwyczaj. Michaił tak się wczuł w rolę tamady, że chłopcy musieli mu nieco pomóc przy powrocie na kwaterę (a tam brak wody w kranach).

5.09.2011 (poniedziałek)

Perspektywa kolejnego dnia w upale bez porządnej kąpieli wywołała w nas lekką frustrację. Na szczęście wpadła właścicielka i wskazała przycisk do pompy, o którym zapomniała nam powiedzieć, więc w końcu wykąpani mogliśmy kontynuować zwiedzanie. Miasto jest niewielkie, a muzeum Pirosmaniego było zamknięte, toteż zwiedzanie trwało krótko.

Następny punkt programu, z inicjatywy Michaiła, to ulubione jezioro Saakaszwilego koło Kvareli. Otoczenie piękne, chwila relaksu przy pomoście, a potem poszukiwania winnicy, np. Kidzmarauli – w końcu to Kachetia! Jednak Michaił nie bardzo wiedział, gdzie szukać; działał metodą ‘czubek języka za przewodnika’. W końcu znaleźliśmy winnicę, ale trochę inną niż sobie wyobrażaliśmy… Zamiast uroczego dworku z ręcznymi prasami zobaczyliśmy nowoczesną fabrykę, pilnowaną przez nażelowanych bambrów w typie mafijnym, z łańcuchami na szyi, nie bardzo chcących nas wpuścić. Michaił się nie poddawał i w końcu nadeszła akceptacja, a dalej już było bardzo miło – obejrzeliśmy maszyny do tłoczenia, degustowaliśmy wina, także świeży, jasnoróżowy, dopiero lekko fermentujący sok z winogron. Na koniec wizyty nabyliśmy kilka butelek wina i czaczy, a mafijnym ochroniarzom podarowaliśmy Żubrówkę.

Kolejne punkty na trasie to Gremi – cerkiew i twierdza, a potem Tsinandali – pałac Aleksandra Czawczawadze (poety, ojca gruzińskiego romantyzmu), po którym niestety można chodzić jedynie z przewodniczką, oprowadzającą i opowiadającą z prędkością światła. Można też zakupić bilet z degustacją wina, na co zdecydowała się tylko Gosia, która z nadmiaru wrażeń zapomniała niestety, że Tsinandali to nie jest jej ulubione  wino… Z pewnością warto natomiast obejrzeć piwnicę z najstarszymi alkoholami – najbardziej zakurzone butelki widziały XVIII wiek! Z Tsinandali udaliśmy się do monastyru Ikalto, gdzie studiował Szota Rustaweli (autor gruzińskiej epopei narodowej). Było zamknięte, ale dziadek pilnujący zagadnięty przez Michaiła za 10 GEL chętnie nam otworzył i nas oprowadził, prezentując pozostałości po średniowiecznych winiarniach!

Pod ostatni punkt programu – katedrę Alawerdi – dojechaliśmy za 5 siódma i pop nie chciał nas już wpuścić. Zagwozdka – czy zostać na noc w Telawi i spróbować następnego dnia, czy wracać do Tbilisi. Wynik 3:1 za zostaniem przesądził sprawę. Zagadnięte przez Michaiła turystki wskazały nam pensjonat na wzgórzu – super, czyste pokoje z łazienkami, przepiękny widok na dolinę, w cenie 20 GEL od osoby także śniadanie. Skończyliśmy dzień w knajpie na obrzeżach (trudno było coś znaleźć) zupą bosz-basz.

6.09.2011 (wtorek)

Poranne śniadanie było bajeczne – na świeżym powietrzu, pod winoroślą, czekały na nas jajka, ser, świeże mleko, a oprócz tego pyszne domowe bułeczki, racuchy, konfitury z jeżyn i galaretki z arbuza. Ponownie, nieco cięższych i szerszych w pasie, Michaił zabrał nas na lokalny bazar, bo postanowił zrobić nam szaszłyki w plenerze. Nabył wieprzowinę, warzywa na sałatkę, zieleninę i figi, a my nabyliśmy swańskie czapki.

Drugie podejście do Alawerdi było bardziej udane. Aby wejść, panie musiały włożyć wypożyczone długie spódnice. Monastyr (z XI wieku) wygląda przepięknie zarówno z zewnątrz, z drogi, jak i  wewnątrz, choć częściowo był, niestety, w remoncie.  Po Alawerdi czas na monastyry w Szuamcie. W Starej – cztery kobiety na wyścigi sprzedawały świeczki. Nowa Szuamta to żeński klasztor, do którego długo dzwoniliśmy, czekając aż ktoś nas wpuści, oczywiście ubrawszy się wcześniej w wypożyczone, grube i ciężkie spódnice. Po chwili wyszła po nas siostra i zaprowadziła do cerkwi, gdzie pochowany jest Czawczawadze.

W przyjemnej widokowo drodze powrotnej do Tbilisi przez Gombori, wiodącej przez zalesione góry, Michaił uparcie szukał wulkanizatora, który sprzedałby mu starą dętkę. Nie bardzo wiedzieliśmy po co, ale rychło się to wyjaśniło – potrzebował podpałki. Na jednym ze wzniesień zatrzymaliśmy się przy małej polance z przepięknym widokiem, ewidentnie chętnie wykorzystywanej w celach piknikowych – o czym świadczył stół, ławy i mnóstwo papierowo-plastikowych śmieci. Michaił zaprzągł nas do roboty, bynajmniej nie w duchu gender – panowie znosili i łamali gałęzie, a panie zajęły się sałatką z pomidorów, ogórków, cebuli, pietruszki i bazylii, wykładaniem kwiatów dżondżoli, krojeniem bułek i cebuli do szaszłyków.

Michaił rozpalił ogień (najpierw drewienka na dętce…), ułożył kamienie, potem wyjął z bagażnika wielkie szpikulce do szaszłyków, które oczyścił w ogniu ze starego tłuszczu i nadział na nie kawałki wieprzowiny. Nie mogło zabraknąć wina w plastikowej butelce, w dziwnym bursztynowym kolorze. Nie było lekko – wiatr mocno wiał, porywał plastikowe talerzyki, przewracał kubki. Michaił za krótko trzymał mięso na ogniu, więc wciąż surowe kilkakrotnie wracało do poprawki. Wbrew gruzińskim zwyczajom (podzielanym przez gospodarza) po posiłku zebraliśmy śmieci do torebki, a z kawałków tłuszczu i kości udało się uzbierać niezły obiad dla bezpańskich, tbiliskich psów. Outdoorowa przygoda kulinarna zaliczona!

W drodze powrotnej mieliśmy niezły zgrzyt – Michaił niespodziewanie zaczął renegocjować zapłatę (bo przejechaliśmy wiele kilometrów i wycieczka trwała dzień dłużej…). Okazało się, że w Dawid Garedża porozmawiał z kierowcą wożącym Izraelczyków, którzy płacili ponad 200 GEL dziennie, więc poczuł się niedoceniony finansowo. Dorzuciliśmy 100 USD (czyli w sumie z ustaloną pierwotnie kwotą ok. 365 GEL), a Michaił zapewnił nas przy pożegnaniu, że pieniądze nie są najważniejsze i że nie ma o czym mówić.

Zostawiliśmy bagaże w znanym nam już hostelu Waltzing Mathilda i ruszyliśmy na miasto nowymi trasami, tj.  ulicą Barataszwili do Bazyliki Anczischetyńskiej (zamknięta) i do największej świątyni na Kaukazie – Tsminda Sameba (nowa). Wróciliśmy piechotą przez Stare Miasto ulicą Leselidze, kupiliśmy wina, zjedliśmy kubdari (placek z mięsem).

7.09.2011 (środa)

Ostatni dzień poświęciliśmy na wypad marszrutką do pierwszej stolicy Gruzji – Mcchety. Miasteczko, nieco rozkopane, ale mieszczące najważniejszy zabytek – katedrę Cweti Cchoweli z XI wieku. W gruzińskich cerkwiach naprawdę czuć klimat początków chrześcijaństwa w Europie – nastrojową skromność i uduchowienie, jakby niewiele się zmieniło od czasu świętej Nino z krzyżykiem z gałązek. Wieki mijają, a kształty wszystkich cerkwi pozostają takie same.

Po małym co nieco do zjedzenia (lobio) wstąpiliśmy do kościoła koło przystanku marszrutek, gdzie trafiliśmy na ceremonię, chyba pogrzebową (wg Krzyśka). Po powrocie do Tbilisi udało nam się w końcu zobaczyć Bazylikę Anczischetyńską, a potem włóczyliśmy się po mieście, robiąc ostatnie zakupy. Gosia z Michałem próbowali nabyć czaczę, ale, o dziwo, a może to naturalne, w sklepach akurat się skończyła. Ktoś nas w końcu odesłał do gościa z warzywniaka, który po wzrokowej lustracji zaprowadził Gosię do piwnicy, do beczki z samogonem, przyniósł plastikowe butelki i zapytał ile litrów! Najmniejsza butelka była dwulitrowa i tyle właśnie zostało nabyte na użytek kolegów z pracy J.

Zgodnie z planem, wieczorem tuż przed odlotem zafundowaliśmy sobie ostatni seans w łaźni siarkowej (znowu próba uniknięcia hostelowej wanny). Tym razem mieliśmy jednak mniej szczęścia – przygotowali nam tak gorącą wodę, że praktycznie nie dało się do niej wejść w opłaconym czasie mimo dolewania zimnej wody.

Podróż powrotna Czech Airlines nie obyła się bez przygód. Lot do Pragi był opóźniony. Na bramce w Pradze zabrali nam zakupione na lotnisku w Tbilisi zapakowane szczelnie wina (bo to nie Unia) i uciekł nam samolot do Warszawy, chociaż to tranzyt, a do bramki wyjściowej lecieliśmy świńskim truchtem i byliśmy 10 minut przed odlotem. Z możliwych w tej sytuacji opcji wybraliśmy powrót najbliższym samolotem LOT-u.

Mimo tych finałowych trudności, Gruzja zapisała się mega pozytywnie w naszej pamięci. Wzdychamy tęsknie za każdym razem, kiedy widzimy na fly4free loty do Kutaisi za 148 zł lub kiedy pijemy Pirosmani. Swanetio, Tuszetio – wrócimy do was!

  • Bardzo życzliwi ludzie, częstujący chętnie czaczą
  • Niby swojsko i niedaleko, a jednak wrażenie egzotyki – trochę jazdy wehikułem czasu i lekki absurd w stylu komuno-europejskim, ale też i tchnienie Azji – kaukaskie przepiękne krajobrazy, uboga podróbka Dubaju w Batumi, krowy leżące na drogach
  • Pyszne, świeże jedzenie – raj dla serożerców i mięsożerców, a także wielbicieli kolendry, orzechów włoskich i granatów
  • Niezliczone stare monastyry i cerkwie – w zasadzie to co późniejsze niż X wiek to dla Gruzinów jeszcze nie zabytek…

 

  • Transport – bez samochodu bardzo czasochłonny, bo najcenniejsze monastyry (Dawid Garedża, Wardzia) znajdują się daleko od szosy, aczkolwiek przerzut ‘marszrutkami’ do przygoda sama w sobie
  • Moc czaczy i smak taniego domowego wina
  • Trudność w dogadaniu się w przypadku tych, co nie znają ni w ząb rosyjskiego – to na szczęście nie my (a przynajmniej nie wszyscy my 🙂 )

 

Nasza ocena podróży (w punktach/100)

Jedzenie

Transport

Kwatery

Ludzie

NAPISZ DO NAS

Jeśli masz pytania dotyczące podróży to z przyjemnością na nie odpowiemy