DOMINIKANA 2021

CZYLI PANDEMICZNA NAMIASTKA DALEKICH PODRÓŻY…

„Czasami człowiek musi, inaczej się udusi, ehhhh….” Jak tu nie czuć klaustrofobii i poskramiać chęć wybycia w świat, gdy od ostatniej dłuższej podróży do Kolumbii minęło już 14 miesięcy, a światełka wolności i normalności na horyzoncie nie widać? Przeszliśmy już kolejne fazy zaprzeczenia, rezygnacji, pogodzenia itd., ale czujemy, że jest jak jest, ale jednak trzeba działać, oczywiście w granicach możliwości i rozsądku. Ostatnio oznaczało to planowanie w ostatniej chwili albo powrót do niepraktykowanych od 20 lat form wyjazdu (długie jazdy samochodem – Chorwacja); teraz chyba czas na skorzystanie z biura podróży – wydaje się to jedyną opcją naładowania się witaminą D w lutym. Specjalne czasy, nietypowe wybory – tropiki all inclusive to dla nas kompletna nowość! Wybór kierunku jest łatwy jak nigdy – skoro tylko do 3 krajów można polecieć bez testów, to stawiamy na ten, w którym nikt z naszej czwórki nie był – czyli Dominikanę. Teraz jeszcze tylko trzeba znaleźć jakieś ambitniejsze usprawiedliwienie dla takiego hedonizmu. I jest – od stycznia do marca do zatoki Samana przypływają na gody wieloryby humbaki! Wielorybów większość nie widziała – trzeba lecieć!

Playa Dorada i pandemiczny all inclusive

Biura podróży zabierają turystów w 2 miejsca – do Punta Cana na wschodzie, słynącej z pięknych typowo karaibskich plaż, oraz w region Puerto Plata – na północy, nad Oceanem Atlantyckim (bardziej popularnym wśród surferów). Wybieramy tę drugą opcję – trochę pewnie z przekory, ale też wydaje nam się lepsza jako baza wypadowa do zwiedzania. Wykupujemy wyjazd do kameralnego hotelu 18+, jednak 3 dni przed wylotem dostajemy info, że z powodu pandemii się nie otworzył… Po 2 dniach stresów i przepychanek (a miało być z biurem tak bezproblemowo!) ustalamy inny hotel, też na cyplu przy długiej plaży w zatoce Playa Dorada. Z naszego czarteru (pełny Dreamliner!) będzie tam tylko kilka osób. Reszta nielicznych gości to kilku Amerykanów i Rosjan, a pozostali to Dominikańczycy – lokalni oraz odwiedzające ich rodziny przybyłe z Miami w okresie karnawałowo-walentykowo-popielcowym. Lokalny koloryt sprawia, że praktycznie już pierwszego wieczoru zapominamy, że jesteśmy na organizowanym wyjeździe. Nasza radość jest tym większa, że dotarcie do hotelu wymagało przejścia pomiaru temperatury na Okęciu, pokonania testu antygenowego (25% próba, czyli jedna osoba z naszej czwórki wylosowana przez osobnika w białym kombinezonie) na lotnisku przed kontrolą paszportową i poddania się lokalnej biurokracji polegającej na wypełnieniu długich formularzy wjazdowych i wyjazdowych.

Jeżeli po przyjeździe w sobotę wydawało nam się, że w hotelu jest bardzo niewielu gości, to w tygodniu wręcz hulał tam wiatr… Miało to oczywiście swoje ogromne plusy, ale i kilka minusów. Ryzyko zarażenia było praktycznie zerowe – w recepcji, barach i restauracjach przestrzegano mocno protokołów sanitarnych (maseczki, dezynfekcja rąk, termometr na wejściu, panie z obsługi prowadzące do stolika), w przestrzeni otwartej rzadko się kogoś mijało. Na plaży i na basenie byliśmy albo sami, albo prawie sami. Idealnie! Była cisza i spokój, żadnych animacji – jedynie muzyka z głośnika w weekend przy basenie i codzienny „show” o 21:30 (od tego ostatniego raczej staraliśmy się trzymać z daleka, aczkolwiek piątkowy pokaz taneczny naprawdę zapamiętamy na długo – a wydawało nam się, że już mało co potrafi nas zaskoczyć…). Otoczenie bardzo przyjemne (zielono, niskie białe pawilony, strzyżone na bieżąco drzewka ozdobne), obsługa przemiła, jedzenie dobre, drinki na rumie może ciut za słodkie ;-). Drugą stroną medalu było to, że z powodu pustek nie działały wszystkie restauracje z kuchnią „tematyczną” – najbardziej żal karaibskiej… W tygodniu doszło do tego, że codziennie wieszano rozpiskę, w której knajpie dziś obiad i kolacja, bo nawet bufet zamykano. No ale coś za coś. Najbardziej szkoda ludzi, którzy pracują w turystyce, a teraz bardzo odczuwają brak gości, ponoć głównie z Kanady. Wspomagamy więc chociaż zakupowo nielicznych plażowych handlowców, nabywając kamienne figurki żółwi i biżuterię z larimarem – lokalnym kamieniem szlachetnym 😉.

Wypad na półwysep Samana

Auto w lokalnej wypożyczalni rezerwujemy jeszcze z Polski – co odbywa się specyficznie, bo przez WhatsApp, oczywiście po hiszpańsku. Samochód podstawiają nam wieczorem do hotelu – inny niż miał być, bo tamten się ponoć zepsuł… Nie narzekamy – dostajemy Suzuki Grand Vitara, cena jest ok (40$ za dzień), kaucja symboliczna, jak na dominikańskie warunki (100$ za opony). Dopiero rano zauważamy, że z tak łysymi oponami to jeszcze nie mieliśmy do czynienia… Nie dajemy się też zastraszyć opowieściom o czyhających na kierowcę niebezpieczeństwach wynikających z nieobliczalnego i partyzanckiego sposobu jazdy Dominikańczyków.

Po przejechaniu ponad 600 km możemy powiedzieć, że owszem, nie przejmują się specjalnie pasami ruchu czy kolorem świateł, traktując je raczej jako sugestię, a motocykliści czasem nie przejmują się nawet i kierunkiem ruchu, ale bycie czujnym i elastycznym pozwala spokojnie unikać kolizji. Dużo większą zmorą są, czasami niewidoczne, progi na jezdni, o wysokości takiej, że przejechanie szybciej niż 5 km/h grozi zbieraniem auta w kawałkach… Kolejna „atrakcja” to dziury w jezdni. Tak więc droga na koniec półwyspu Samana zabiera nam prawie 6 godzin, na co odległość by raczej nie wskazywała… Inna sprawa, że nadkładamy drogi żeby przejechać nową, widokową (i niestety płatną) trasą przez Las Terrenas.

Półwysep Samana, leżący na północnym wschodzie „cypel” o długości 80 km i szerokości 20 km, dopiero w XIX połączył się ze stałym lądem, kiedy zamuliły się oddzielające go bagna i kanały. Wcześniej wyspę zamieszkiwali  imigranci z Wysp Kanaryjskicj, później pozwolono tam uprawiać ziemię także dawnym niewolnikom z Ameryki Północnej i anglojęzycznych wysp Indii Zachodnich. Pochodzenie ich potomnych różni się więc od pozostałych mieszkańców Dominikany, którzy w większym stopniu wywodzą się od hiszpańskich kolonizatorów. Zielona i górzysta Samana ma też unikalny krajobraz, nie dotknęła jej jeszcze masowa turystyka, życie toczy się tu prosto, spokojnie i w typowo karaibskim tempie, a plaże i zatoki przy końcu cypla w okolicy Las Galeras nazywane są ostatnim rajem.

Pokonujemy więc slalomiaste, wznoszące się i opadające wąskie drogi, chcąc dotrzeć do  ogłoszonej jedną z najpiękniejszych plaż Karaibów – Playa Rincon, którą odwiedził także Anthony Bourdain (aczkolwiek helikopterem). Jest rzeczywiście pocztówkowa – długa, ocieniona palmami, w łukowatej zatoce zamkniętej wzgórzem, z seledynowymi, całkiem sporymi falami i ciepłą, jak na Atlantyk, wodą. Ale niedługo cieszymy się słońcem. Wprawdzie biel piasku, szmaragd wody i palmy wyglądają spektakularnie na tle ciemnoszarych groźnych chmur, ale przed ulewą chowamy się w plażowej knajpie, aby delektować się mojito, pysznym ceviche i ośmiornicą po kreolsku.

Przed zmrokiem ściągamy do „stolicy” regionu – sympatycznej Santa Barbara de Samana. Miasteczko zdominowały akcenty morskie, a pomniki czy wzory na chodnikach akcentują motyw wielorybów, nie brak też fasadowego „miasteczka” wiktoriańskich domków. Na bulwarze nadmorskim kwitnie życie – gra muzyka, ludzie spacerują, piją piwo przy nadbrzeżnych kioskach albo imprezują przy rumie na porozstawianych krzesełkach. I raczej nic nie wskazuje na to, by za 10 minut, gdy wybije godzina policyjna, miało ich tu nie być… My grzecznie idziemy do hotelu.

Następnego dnia wracamy z Santa Barbara prostą drogą, na południu półwyspu. I choć część trasy przejeżdżamy już po zmroku, to wyrabiamy się, ku naszemu zaskoczeniu, w 4 godziny.

Wieloryby i reklama rumu

Na początku każdego roku tysiące humbaków migrują z północnego Atlantyku na wody oblewające Dominikanę, aby odbyć gody w ciepłych morzach południa i zwiększyć szansę potomstwa na przeżycie. Jednym z miejsc, gdzie można je spotkać jest właśnie Zatoka Samana, gdzie od stycznia do marca przepływa ich ponoć ok. 1,5 tys. Dorosły humbak może mieć do 12 m długości i ważyć do 40 ton – kiedy wyskakuje z wody (głównie samce) robi spektakularne wrażenie.

Jako że temat potraktowaliśmy poważnie, to jeszcze z Polski zarezerwowaliśmy rejs na obserwację humbaków w polecanej firmie Whale Samana, prowadzonej przez kanadyjską przyrodniczkę Kim Beddall (64$ od osoby). Trip zaczynał się o 10 w porcie w Samana. Wszystko bardzo profesjonalnie – porządna, dwupokładowa łódź, dużo informacji o anatomii i zwyczajach humbaków, napoje, a nawet, ponieważ morze wzburzone, bransoletki uciskowe na nadgarstki przeciwko chorobie morskiej. W naszej 4-osobowej grupie niestety ich skuteczność wyniosła jedynie 75%… Pozostali szczęśliwcy mogli się bez przeszkód oddawać walce o dobre filmy czy zdjęcia oraz słuchaniu dywagacji o wątpliwościach co do płci w niektórych wielorybich parach 😉. Humbaki dopisały – byliśmy w pobliżu kilku par, które zaprezentowały nam swoje grzbiety i ogony z charakterystyczną płetwą oraz fontanny wypluwanej wody. Niestety żaden z nich nie był w nastroju do skoków, tu się nam nie poszczęściło, chociaż odczekiwaliśmy cierpliwie po kilkanaście minut aż nastąpi pora kolejnego wynurzenia… Po części przyrodniczej skorzystaliśmy z opcji relaksu na wyspie Cayo Levantado, anonsowanej jako miejsce gdzie kręcono „słynną reklamę rumu Baccardi” (niestety chyba nie kojarzymy). Malownicza wyspa to teraz głównie dłuższy (są hotele) czy krótszy pitstop dla turystów, z alejką lokalnych sprzedawców rękodzieła (obrazy, rzeźby – dominuje ogon wieloryba), z seledynową, rześką wodą, leżakami wśród malowniczych palm, gdzie turyści popijają coco loco lub pinacoladę w ananasie oraz z typowymi knajpami plażowymi, gdzie można zjeść langustę czy krewetki (po 21$). Z czego zresztą skwapliwie korzystamy, bo w hotelu w Playa Dorada takich atrakcji kulinarnych nie ma…

Wodospady Damajagua

Wodospady Damajagua, a właściwie 27 urokliwych oczek wodnych (charcos), położonych w górzystym krajobrazie, udostępniono turystom zaledwie kilka lat temu. Teraz to chyba jedna z największych atrakcji regionu Puerto Plata. Trip z przewodnikiem, urzędowo „dołączonym” do biletu za 500 peso (podobnie jak kamizelki ratunkowe i kaski), obejmuje ok. półgodzinny spacer przez las (w dużej mierze pod górę, ale po czymś w rodzaju schodków), a następnie pokonanie 7 niewielkich wodospadów (dostępnych na ten moment), połączonych bezpośrednio bądź fragmentem rzeczki w kanionie. Podeszliśmy do tego początkowo z rezerwą, ale wiadomo, że kto nie ryzykuje itd… Tak więc dementujemy zasłyszane wcześniej informacje, że trzeba do wodospadów skakać z kilku metrów, bo nie ma innych opcji – przy pierwszym z nich są schodki na dół, a przy kolejnych można zjeżdżać rynnami wraz ze spadającą wodą. Naprawdę frajda jest duża! Impet przy wpadaniu do wody sprawia, że po każdym zjeździe potrzebna była szybka kontrola, czy mocowania kamery, ale także buty i elementy garderoby są na swoim miejscu 😊. Można więc powiedzieć, że całość jest  połączeniem parku przyrodniczego z naturalnym aquaparkiem. Naprawdę warto!

Puerto Plata

Miasteczko Puerto Plata, do którego było rzut beretem (6 km), z powodu zawirowań m.in. pogodowych, zwiedzaliśmy w efekcie na raty i w podgrupach. Jedno z najstarszych miast na wyspie, założone w 1496 roku przez brata Kolumba, już 110 lat później zostało porzucone, podobnie jak wszystkie inne osady na północy, z powodu ataków piratów. Kolejną szansę dostało w XIX wieku, jako port załadunkowy dla kawy, tytoniu i rumu z pobliskiej doliny Cibao. Z tego okresu pochodzi też część zabudowy, która teraz decyduje o jego uroku – kolorowe, drewniane domki wiktoriańskie, z werandami i ozdobnymi, „koronkowymi” balustradami, które swoją lekkością i pastelowymi barwami świetnie wpisują się w karaibski entourage. Uroczy jest, dość pusty w pandemii, placyk Parque Central, z białym pawilonem pośrodku. Samych zabytków i atrakcji jest w mieście niewiele – Muzeum Bursztynu (endemicznego), kościół w stylu Art Deco, intrygująca, choć podniszczona świątynia wolnomularzy oraz budynek straży pożarnej, też w stylu Art Deco. Oczywiście jest też Malecon, czyli nadmorska promenada. Jedynym zabytkiem XVI-wiecznym jest niewielka twierdza św. Filipa, mieszcząca muzeum; w pobliżu stoi niespecjalnie pilnowana, latarnia morska… Miło jest się nieśpiesznie poszwendać, trafiając na sklepy z doskonałą kawą organiczną, podegustować świetną czekoladę do picia, poodwiedzać sklepiki z cygarami czy biżuterią, a nawet natknąć się na muzeum strojów karnawałowych. Warto też zaopatrzyć się w markecie w to z czego Dominikana słynie – kakao, czekoladę, a przede wszystkim rum.

Dodatkową (a może główną?) wielką atrakcją Puerto Plata jest możliwość wjazdu kolejką linową na górujący nad miastem szczyt Pico Isabel de Torres, na wysokość 793 m n.p.m. Trzeba przyznać, że tę różnicę wzniesień naprawdę widać i czuć. Kolejka ma tylko 2 wagoniki, wiszące malowniczo nad bujną zielenią, ale bynajmniej nie napawają nas otuchą informacje, że jeżdżą już bez problemów 46 lat „dzięki Bogu” i że serwisuje je włoska firma… Nastrój podnosi jednak świetnie kapela emerytów przygrywająca w poczekalni merengue 😉. Na górze rozpościera ramiona kamienna replika (dużo mniejsza) Chrystusa z Rio, stojąca na kopule, w której wnętrzu urządzono sklepik z pamiątkami. Ponadto można pospacerować po ogrodzie botanicznym (rośliny lasu deszczowego), a przede wszystkim podziwiać rozległy widok na wybrzeże. O ile góra nie tonie w chmurach, co podczas naszego pobytu zdarzało się częściej niż rzadziej… Pogoda potrafiła zmienić się błyskawicznie.

Punta Rucia i okolice

W ostatni „samochodowy” dzień postanawiamy zaliczyć jeszcze jakąś inną plażę – wybór pada na zachód, na okolice Punta Rucia. Sama Punta Rucia, położona 2 godziny drogi od Puerto Plata, to nadmorska wioska, robiąca wrażenie położonej na krańcu świata (dojazd droga gruntową), z której grupy turystów wypływają na łachę piasku zwaną (nomen omen) Cayo Arena. My jednak zamiast szukać katamaranowych rozrywek dekujemy się na pobliskiej łukowanej plaży La Ensenada, gdzie mamy pełne spektrum weekendowych rozrywek Dominikańczyków. Sama plaża w zatoce okolonej lesisto-górzystym wzgórzem mogłaby być wizualnie równie dobrze np. na Sardynii, ale to co się tam dzieje – już nie… Za pasem piasku, obstawionym leżakami i obwieszonym kiściami kół ratunkowych i dmuchanych zabawek na sprzedaż, stoją w linii tak zwane „casetas”, czyli plażowe budko-kuchnie, z dymiącymi grillami na których skwierczą ryby, wielkie langusty oraz kraby (wszędzie to samo menu). Z głośników porozstawianych pod knajpowymi parasolami słychać kakofonię latynoskich rytmów. Panowie w cieniu popijają piwko Presidente, dzieciaki pluszczą się w seledynowej wodzie laguny, pilnują ich mamy i siostry w wymyślnych kilkuwarstwowych  strojach kąpielowych, mocno kolorowych i wzorzystych oraz bogatych w siateczki, troczki, wycięcia i falbany. Dla spragnionych mocniejszych wrażeń ofertę mają panowie z wielkimi dmuchanymi „sombrero” oraz „kanapami” – chętnych najpierw ciągną osobiście na sznurku kilkaset metrów zanim ich podepną do motorówki.

Również dojazd do Punta Rucia stanowi sam w sobie atrakcję – wąskie drogi prowadzą przez pola, rancha, wsie, gdzie można podglądać lokalne życie – macheteros na koniach, handlarzy mięsem, kobiety wieszające pranie czy mężczyzn siedzących przed colmado i grających w domino.  Aż trudno w tych okolicznościach przyrody wyrobić się z powrotem przed godziną policyjną 😉.

Podsumowanie

Tydzień to jednak bardzo krótko, choć robiliśmy co się dało, żeby go sensownie wykorzystać. Wystarczyło na  odpoczynek, psychiczne oderwanie się i upewnienie, że świat jednak nadal się kręci…, a także aby dojść do wniosku, że takie 3 dni wygodnictwa i relaksu w czasie każdego wyjazdu to w sumie niezły pomysł. Oczywiście nie ma tu mowy o tym, aby poznać kraj, choć uchwyciliśmy nieco jego specyfiki, a jeżdżąc autem mieliśmy chociaż trochę okazję, by podejrzeć jak tu wygląda życie. Dostępna formuła wyjazdu – wykupiony na tydzień hotel  – przywiązuje do miejsca i nie daje w zasadzie szansy na ambitniejsze zwiedzanie. Jeździ się dosyć wolno, więc by zobaczyć południe i zachód Dominikany należałoby zrobić objazd i nocować dłużej poza hotelem, co dubluje koszty. Dodatkową trudnością jest w pandemii godzina policyjna (w tygodniu od 19, w weekendy od 17) kończąca praktycznie dzień: w resortach to żaden problem, ale przy podróżach na własną rękę i owszem – nie można wyjść i zjeść na mieście. I to chyba jest najbardziej deprymujące, jeśli chodzi o podróż w tym czasie na Karaiby. Przecież życie w latynoskich miasteczkach zaczynało się praktycznie po zmroku – ludzie na placykach, w Parque Central, lejący się rum w knajpkach, rytmy salsy, cumbii, bachaty, merengue, tańce, ehhh… Nasz pobyt przypadł na tydzień, kiedy wypadały Ostatki, ale w 2021 roku w Dominikanie z powodu pandemii oficjalnie odwołane zostały obchody karnawału, nie było parady. Tak więc z rzuceniem się w wir prawdziwej latynoskiej karnawałowej zabawy musimy jeszcze niestety poczekać…

Ps. Ostatnim akcentem podróży były okołocovidowe przygody. Zrobiony w hotelu (za darmo) test, w celu uniknięcia kwarantanny, przysporzył, oczywiście, nieco stresu, ale i dał szansę na zajrzenie do vip-owskiej (chyba nieczynnej) części hotelu, gdzie urządzono punkt wymazów. Finalna walka o uniknięcie kwarantanny rozgrywała się na warszawskim lotnisku. Okazało się, że nie tylko mają z tym problem osoby, które dostały wyniki testów po hiszpańsku (szczęśliwie nie my), ale również ci ze świadectwem zaszczepienia, bo panowie pogranicznicy nie mają skanera do QR kodów, aby je zweryfikować…

NAPISZ DO NAS

Jeśli masz pytania dotyczące podróży to z przyjemnością na nie odpowiemy