BUDAPESZT (WĘGRY) 2016

SZECHENYI, GELLERT, GOOOOOOOOL !!!!

O pięknym Budapeszcie napisano już tyle, że chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że warto tam pojechać. Kto zresztą jeszcze tam nie był? Nawet my byliśmy już 2 razy, więc mamy odhaczone na koncie podstawowe turystyczne must see, must eat and must drink.

Jak więc sprawić by kolejna, weekendowa wizyta była jednak niepowtarzalna i niezapomniana? Okazało się to bardzo proste – pojechać tam w czasie rozgrywek Euro!!!

W tym roku Węgry po raz pierwszy od 30 lat zagrały na międzynarodowym turnieju. Mało tego – wyszły na pierwszym miejscu z grupy! Cały kraj ogarnęła więc futbolomania, telewizja państwowa transmituje wszystkie mecze, w co drugiej knajpie są telewizory, a w Budapeszcie jak grzyby po deszczu wyrosły fun zony. Nasz pobyt przypadł akurat na bardzo emocjonujący weekend – zaczęliśmy go obejrzeniem meczu Polska-Szwajcaria, a zakończyliśmy meczem Węgry-Belgia!

Jako że pretekstem do przyjazdu do Budapesztu były urodziny Gosi, główną atrakcją wyjazdu miała być wizyta w dwóch najsłynniejszych kąpieliskach termalnych stolicy: Szechenyi i Gellert, do których wcześniej nie dotarliśmy. Ten plan minimum, i owszem, został zrealizowany, ale przez Euro nie udało się wiele więcej: 2 dni, 2 mecze, 2 kąpieliska, 2 zupy gulaszowe i to by było w zasadzie na tyle 😉

Nocleg przy Karoly korut pozwolił nam na sprawne przemieszczanie się (z placu odjeżdża wiele autobusów, a na stacji Deak Ferenc Ter krzyżują się 3 linie metra), a także na bycie w centrum wydarzeń: przy placu Deak Ferenc była spora fun zona, gdzie obejrzeliśmy nasz mecz w nieoczekiwanym towarzystwie ósemki rodaków, tam też najdłużej trwały śpiewy i tańce po meczu Węgrów, a niedaleko jest słynne z życia nocnego deptako-podwórze Gozsdu Udvar.

Podczas meczu Polska-Szwajcaria, jako że godzina młoda, żar lał się z nieba, a meczy w weekend mnóstwo – fun zona przy Deak Ter początkowo świeciła pustkami. Kilka twardo siedzących w upale osób okazało się Polakami, więc w zasadzie mogliśmy zaśpiewać „gramy u siebie”, a już na pewno mieliśmy pole position przed telebimem! Sprzyjający nam jawnie Węgier (mający babcię Polkę) wykrzykiwał do nas „Polak-Węgier dwa bratanki”, a Gosi nawet namalował na ramieniu polską flagę wybierając barwy z trójkolorowej kredy „węgierskiej”. Atmosfera, wynik meczu i chłodzące upał piwko Soproni wprawiło nas w doskonały nastrój – trudno lepiej zacząć pobyt!

Po wyczerpujących psychicznie i fizycznie przeżyciach meczowych postanowiliśmy przeznaczyć wieczór oraz przedpołudnie następnego dnia na odnowę biologiczną. Matka natura hojnie potraktowała Budapeszt – obdarowała go kilkudziesięcioma źródłami wód mineralnych i termalnych. Kąpano się w nich już w czasach rzymskiego miasta Aquincum, w średniowieczu (łaźnie zakonników), w hammamach pod okupacją turecką w XVI wieku, a w latach 30-tych XIX wieku Budapeszt otrzymał oficjalny tytuł miasta-uzdrowiska. Po czasach swojskiej siermiężności minionej epoki w ostatnich latach obiekty kąpielowe przechodzą poważny lifting – rekonstrukcje historyczne i modernizacje techniczne.

Najbardziej znane termy Szechenyi zbudowane zostały w stylu neobarokowym, pomalowane na kolor cesarskiej żółci, a największe wrażenie robi część zewnętrzna, z dwoma dużymi basenami termalnymi i jednym pływackim, otoczona budynkami z basenami leczniczymi. Budynki term leczniczych powstały w roku 1913, a całe kąpielisko oddano do użytku w 1927 roku. Całość wizualnie jest bardzo w stylu CK, a jednocześnie bardziej swojska niż Gellert – to tutaj można pograć w wodzie w szachy, a w ostatnich latach przybywa współczesnych atrakcji – np. w soboty o 22:30 startuje Night Sparty przy muzyce techno. My się załapaliśmy na inną atrakcję – na telebimie ustawionym przy zewnętrznym basenie, siedząc w gorącej kąpieli, można było oglądać mecze Euro!

Najpiękniejsze i najelegantsze kąpielisko miasta to termy Gellerta, połączone z hotelem, mieszczące się w pięknych, secesyjnych budynkach, ozdobionych wewnątrz barwną ceramiką Zsolnay. Otwarto je w 1918 roku, a w 1927 dodano jeszcze otwarte kąpielisko z pierwszym w Budapeszcie basenem ze sztuczną falą. Oprócz dużego basenu pływackiego z falą na zewnątrz, małego termalnego i tarasu z leżakami, wewnątrz budynku jest jeszcze marmurowy basen kąpielowy, 5 basenów termalnych, kawiarnia, bar i liczne zabiegi kosmetyczne i spa. Wstęp nie jest tani – 5300 forintów (ok. 75 zł), ale można w Gellercie spędzić wiele godzin, a przy okazji potraktować to jako zwiedzanie i ponapawać oczy wystrojem, zwłaszcza głównego holu oraz dwóch przepięknych, turkusowych, wewnętrznych basenów termalnych.

Zgłodniawszy porządnie (wiadomo – woda wyciąga!) udaliśmy się na poszukiwanie doznań kulinarnych. I były! W restauracji Ruben zaskoczyła nas kompozycja gulaszu paprykowego z dorsza ze śmietaną oraz łazanek z ricottą i pancettą. Potem, po spacerze dość turystycznym deptakiem Vaci utca, dotarliśmy do lodziarni Levendula przy Vamhaz korut, niedaleko hali targowej, gdzie spróbowaliśmy obłędnych lodów lawendowo-cytrynowych. Koniecznie – największe nasze objawienie smakowe!

Na wieczorny mecz Węgrów z Belgią wybraliśmy fun zonę na nabrzeżu, obok Uj Budapest Galeria, na południe od zamkniętego z powodu remontów historycznego mostu Szabadsag (Wolności), po którego przęsłach aktualnie chodziła młodzież, przyprawiając nas o dreszcze ! Tym razem trudno już było wcisnąć szpilkę (a co dopiero kupić piwo), a cały czas nadciągały deptakiem nadrzecznym nowe grupy z flagami, w koszulkach piłkarskich lub barwach narodowych. Dziewczyny barwy bojowe przywdziewały jeszcze łazience – naklejając na ramionach i twarzach flagi z kalkomanii. Przy hymnie  wszyscy wstali…

Niestety jednak im dalej w las tym więcej drzew i dla Węgrów się to dobrze nie skończyło, nie dane nam było niestety zobaczyć jak by się cieszyli po zdobyciu gola. Spodziewaliśmy się więc niestety smutku, czy nawet frustracji. Ale… po początkowym przygnębieniu kibice wracali w coraz lepszych nastrojach. A może trudno się smucić w gorący, letni wieczór na promenadzie nad Dunajem, patrząc na tak pięknie oświetlone budynki i mosty?… Kibice wychyleni z okiem autobusów machali flagami, a po ulicach niósł się śpiew „Ija, ija, hungarija!”. Przy placu Deak było apogeum – zorganizowany doping pod jednym z domów (czyżby tam mieszkał ktoś piłkarsko ważny?) prowadzony przez ”ultrasa”, który wszedł na latarnię. Miasto nie szło spać. Kiedy my się kładliśmy o pierwszej w nocy (bo rano samolot) przez okna w naszym pięknym secesyjnym budynku przy Karoly korut słychać było, że śpiewy wciąż jeszcze trwały…  Żegnał nas więc Budapeszt radosny!

Tym razem nie udało się nam już, niestety, zrobić zakupów w Wielkiej Hali Targowej (bo weekend), przepłynąć Dunajem (brak czasu), wypić kawy w XIX-wiecznej New York Havehaz (nie po drodze), zażyć życia nocnego (brak sił), zapalić fajki u Turka przy wodnej bulwarze Belgrad (bo późno), zjeść zupy rybnej halaszle (nie natrafiliśmy), a nawet napić wina (za gorąco!). No trudno, trzeba będzie znowu wrócić… Budapeszcie – czekaj na nas!

NAPISZ DO NAS

Jeśli masz pytania dotyczące podróży to z przyjemnością na nie odpowiemy