KRAJ BASKÓW ZE SZCZYPTĄ KANTABRII
PINTXOS, PLAŻE I PATRIOTYZMWizzairowe loty do Santander otwierają podróżnikom wrota do Kraju Basków. Na dworzec z lotniska dojeżdża się autobusem w 10 minut, a stąd już tylko godzina drogi do Bilbao i niecałe 3 do San Sebastian. Połączenia międzymiastowe są częste i bezproblemowe. Mimo kulawego hiszpańskiego, udaje nam się kupić bilet w automacie z osobistą kasjerką, która dokłada wszelkich starań, aby nas zrozumieć. Dwie godziny do odjazdu autobusu przeznaczamy na szybki obchód Santander. Na targu Mercado de La Esperanza przy Ratuszu sycimy, na razie niestety jedynie, wzrok lokalnymi serami i niezliczoną liczbą udźców szynki serrano.
Bilbao
Wybrany przez nas przewoźnik Alsa (najłatwiejszy do wyszukania w necie) na 3 połączenia (Santander – Bilbao, Bilbao – San Sebastian, San Sebastian – Santander) zaliczył 3 spóźnienia, ale żadne z nich nie przekroczyło pół godziny, a jazda autostradą z wybrzeżem po jednej stronie i górami po drugiej była wygodna i ciekawa krajobrazowo. W Bilbao jesteśmy przed trzecią. Po półgodzinnym spacerze docieramy na Starówkę (Casco Viejo) do naszego pensjonatu Blue Bilbao, prowadzonego przez uprzejmego, starszego pana, nie rozumiejącego absolutnie nic po angielsku. Na szczęście asystentka właściciela przejmuje pałeczkę i w miksie dwóch języków zaznacza na mapie główne atrakcje do obejrzenia w jedno popołudnie i jedno przedpołudnie.
Zaczynamy od Muzeum Guggenheima – to oczywiście nasz główny cel w Bilbao i realizacja jednego z podróżniczych marzeń. Zbiory u nieznawców sztuki nowoczesnej mogą pozostawiać pewien niedosyt (mimo że dzieła są często wypożyczane, udaje nam się zobaczyć obrazy Marka Rothko, Basquiata, ‘Marilyns’ Warhola), ale architektura nie rozczarowuje. Frank Gehry powtórzył tu częściowo koncepcję Walt Disney Concert Hall w Los Angeles, więc od razu wracają kalifornijskie wspomnienia. Z otoczenia zapamiętamy mosty Zubizuri i La Salve (z czerwonymi łukami Daniela Burena ‘Arcos Rojos / Arku Gorriak’), tulipany (‘Tulips’ – Jeff Koons), pająka (‘Maman’ – Louise Bourgeois), kwiatowego szczeniaka (‘Puppy’ – Jeff Koons), 73 metalowe kule (‘Tall Tree & The Eye’ – Anish Kapoor), mgłę (‘Fog Sculpture’ – Fujiko Nakaya) i instalację z papierowych lilii wodnych, a ze środka: lilie Moneta, ‘Iberię’ Roberta Motherwella, rdzawe spirale Richarda Serry i kolumny LED Jenny Holzer (‘Installation for Bilbao’). Naszą uwagę zwróciły także ciekawe prace nieznanego nam wcześniej malarza Anselma Kiefera (‘Sunflowers’, ‘The Renowned Orders of the Night’, ‘The Land of the Two Rivers’). Urodzony w 1945, jako jeden z nielicznych niemieckich artystów powojennego pokolenia nie unikał w swych pracach tematu Holokaustu. Próby rozliczenia z historią łączył z zainteresowaniem alchemią i kabałą, czego owocem są wielopłaszczyznowe prace, przedstawiające człowieka w kontekście kosmosu i przyrody. Doceniliśmy też audioprzewodniki, dzięki którym ultramarynowe bohomazy Yvesa Kleina (‘Large Blue Anthropometry’) zyskały nowy wymiar, kiedy dowiedzieliśmy się, że są śladami odciśniętymi przez modelkę, która rzucała się na płótno i przesuwała po nim dokładnie wg wskazówek artysty. Bez przewodnika nie odgadlibyśmy, że 9 obrazów ex-kryptografa Cy Twombly’ego (‘Nine Discourses on Commodus’) stanowi metaforę życia cesarza Aureliusza, a coraz większe rozbryzgi farby są parabolą krwawych czynów, szaleństwa i zabójstwa okrutnego władcy.
Guggenheim jest również doskonałym miejscem na przekąskę, oferującym świetne pinxos (najczęściej kanapeczki będące małymi gastronomicznymi cudami) – anchois na baskijskim ratatouille były hitem wyjazdu, mimo że 4 dni w Kraju Basków obfitowały w wiele kulinarnych objawień. W krótkim czasie stajemy się ekspertami txikiteo, czyli wędrówek między barami i próbowania kolejnych kombinacji smaków. Kanapki są wystawiane na barze i wybiera się je samemu lub wskazuje kelnerowi, który na koniec podsumowuje zamówienie (ceny oscylują wokół 2-3€). Oczywiście rodzi się pytanie, czym różnią się pintxos od tapas. Odpowiedź oferuje Real Academia Nacional de Gastronomía, definiując tapa jako małą porcję pożywienia będącą dodatkiem do napoju, a pintxo jako porcję jedzenia spożywaną jako aperitif, czasem przebitą wykałaczką.
Pierwszy wieczór spędzamy na spacerowaniu główną ulicą Gran Via, zaglądaniu w witryny ekskluzywnych sklepów, a następnie wałęsaniu się po uroczej Starówce (Siete Calles) i kosztowaniu kolejnych pintxos na targu Mercado de la Ribera, lokalnym zwyczajem popijając je białym, lekko musującym winem – txakoli. Następnego dnia zaglądamy do katedry (Catedral de Santiago) i paru kościołów. Odnajdujemy kawiarnię Iruña, w której literaci tworzą swoje dzieła przy kawie i pintxos, a następnie deptakiem handlowym Ledesma docieramy do Palacio de la Deputacion Foral, a stamtąd do la Alhóndiga. To miejsce dla miłośników Phillipe’a Starcka, który zaprojektował tutejsze 43 kolumny, każdą w innym stylu, symbolizujące nieskończoność kultur, religii i stylów architektonicznych. La Alhóndiga, oficjalnie nazywana obecnie Azkuna Zentroa, to centrum kultury, sportu i edukacji, z basenem, warsztatami dla dzieci i młodzieży, koncertami, przedstawieniami, etc. Wraz z Muzeum Guggenheima określa ona charakter miasta, w którym tradycja na każdym kroku przeplata się z teraźniejszością. Starsi panowie chodzą po ulicach w baskijkach (czarnych beretach z antenką), sklepiki oferują tradycyjne stroje, a przez rzekę Nervión przerzucane są kolejne nowoczesne mosty i kładki, w górę pną się szklane wieżowce i mimo stosunkowo niewielkich gabarytów miasta, ciągle rozbudowywane jest w nim metro.
W Bilbao, niegdyś kolebce ETA, silnie manifestowana jest odrębność od Hiszpanii. W co piątym oknie wiszą flagi ‘Ikurriña’ i ‘Euskal Presoak Euskal Herrira’. Flaga Kraju Basków (stworzona w 1894 roku przez Sabino Aranę, zaakceptowana przez Hiszpanów w 1978) powstała w oparciu o sztandar prowincji Bizkaia: biały krzyż nawiązuje do wszechmocnego Boga, a zielony ukośny krzyż św. Andrzeja oznacza nadzieję na niepodległość. Wszechobecne białe flagi z czarną mapą Euskadi (obejmującą także Nawarrę i francuską część zamieszkiwaną przez Basków) i napisem ‘Euskal Presoak Euskal Herrira’, czyli ‘Baskijscy więźniowe do Kraju Basków’ są wezwaniem do przeniesienia członków ETA z hiszpańskich i francuskich więzień do lokalnych. Na każdym kroku można się też natknąć na Lauburu (bask. cztery głowy) – baskijską swastykę – jeden z głównych oraz najstarszych symboli Baskonii.
San Sebastián
Kolejnym punktem na naszej trasie jest kurort San Sebastián (bask. Donostia), który wita nas słoneczną pogodą i z miejsca ujmuje swoim urokiem. To miłość od pierwszego wejrzenia i jak to w stanie zakochania bywa – głupiejemy. San Sebastián ma tak wiele do zaoferowania, że nie wiemy co robić: eksplorować designerskie sklepy, szukać restauracji rekomendowanych przez Michelina (San Sebastián z 16* jest w czołówce miast z liczbą gwiazdek na metr kwadratowy), zwiedzać, opalać się na jednej z trzech miejskich plaż, czy podziwiać zmagania surferów. Trzeba ochłonąć i w półtora dnia upakować ile się da. Na początek główne ulice handlowe, przy których stoją stare kościoły i śliczne kamienice z charakterystycznymi, szklanymi balkonami, następnie plaża la Concha, otoczona wianuszkiem hoteli i willi z piękną promenadą, surferzy walczący z falami załamującymi się na ścianie przy wejściu do mariny. Pora kolacyjna zastaje nas w okolicach portu, czas więc na mariscos. W jednej z restauracji z owocami morza wciągamy krewetki, kalmary i sardynki – poezja. Znikają z naszych talerzy szybciej niż do mózgów dociera impuls fotograficzny. Na Starówkę do pensjonatu la Marinera wracamy wybrzeżem, okrążając górę Urgull z wielkim Chrystusem. Na placu Zuloaga Plaza trwa lekcja baskijskiego tańca, a na pobliskiej ulicy 31 de Agosto – kulinarna fiesta. Wszędzie pełno jest ludzi, jedzą pintxos i piją wino, także na schodach bazyliki Santa Maria. Kończymy dzień czekoladowymi lodami i baskijskim ciastkiem (mega słodki biszkopt z budyniem).
Rano jesteśmy zwarci i gotowi do działania. Na placyku przy naszej uliczce wciągamy kanapki z łososiem i tuńczykiem, popijając je sokiem pomarańczowym i uzupełniwszy energię, idziemy na plażę Zurriola. Nie trudno ją znaleźć, bo w jej kierunku, w pogoni za porannymi falami, zmierzają wszyscy surferzy z miasta. Nie ma to jak wyjść sobie rano w piąteczek w piance i na bosaka z mieszkania, w przedpokoju złapać deskę i przejść dwie przecznice nad morze. Ogromne wrażenie robi usytuowane przy brzegu, tuż obok wpadającej do morza rzeki Urumea, centrum konferencyjne – 2 budynki w kształcie głazów wyrzuconych na brzeg. Surferzy dopełniają show w tej części miasta. Po napatrzeniu się na ten raj na ziemi jesteśmy gotowi na Jezusa. Wspinamy się od strony Zuloaga Plaza i po 15 minutach poświęconych utrwalaniu pejzaży zatoki z góry lądujemy u stóp posągu. Słońce świeci, plaża się zapełnia, więc podziwiamy modę plażową lub jej brak 😊, wędrując wzdłuż plaż La Concha i La Ondarreta w stronę wzgórza Monte Igeldo. Przy Starówce robimy detour w stronę ulicy 31 de Agosto, gdzie w restauracji Alberto jemy przepyszne szaszłyki z krewetek z bekonem, ośmiorniczki, nadziewane morszczukiem papryczki i grillowane krewetki, flan de caramel i ciastko migdałowe. Kosztujemy też baskijskiego cydru (sidra), 6%, wg przewodników słodszy od angielskiego, w realu o lekkim posmaku kiszonki, ale także orzeźwiającym charakterze.
Na szczyt Igeldo dostajemy się kolejką funicular, a tam wita nas tradycyjne wesołe miasteczko. Wsiadamy do łódki i za 2€ spływamy tajemniczą rzeką z widokiem na wyspę Św. Klary. Po zjechaniu na dół oglądamy morski show przy Peine del Viento (grzebień wiatru), gdzie wiatr, woda i rzeźby z powyginanych prętów wmontowanych w skały (Eduardo Chillida) są głównymi aktorami. W drodze powrotnej odwiedzamy katedrę Buen Pastor, kościół San Vicente i Basílica de Santa María de Coro (z rzeźbą Chillidy – ‘La armonía del sonido’), plac Konstytucji, który dawniej pełnił rolę areny do walki byków, stąd każdy balkon ma numer, ułatwiający wynajęcie go na czas corridy. Trafiamy na manifestację Basków – starsi ludzie niosą w ciszy portrety Basków więzionych w hiszpańskich zakładach karnych, pewnie swoich synów i córek. Obok Starówka tętni życiem, wydaje się, że w tutejszych barach zebrali się wszyscy nieprotestujący mieszkańcy. Dzięki rezerwacji udaje nam się zdobyć stolik w restauracji Ubarrechena oferującej paelle i przy niej, obierając krewetki i langustynki kończymy dzień.
Santander
W drodze do Santander czasem słońce, czasem leje i niestety ta przeplatanka kończy się mżawką w punkcie docelowym. Całe popołudnie bawimy się w ciuciubabkę z deszczem. Pojawia się, my zamiast wsiadać w autobus do latarni morskiej, chowamy się w ledwo co otwartym muzeum Centro Botin i oglądamy interaktywne instalacje Carstena Höllera, w tym łóżko hotelowe na podeście (‘Elevator Bed’), które można wynająć za 250€ i spędzić noc w muzeum. Drugą atrakcją jest wystawa rysunków Goi. Uwagę przykuwa także ‘Martwa natura’ Mony Hatoum – na stole leżą kolorowe, ceramiczne przedmioty, które przy bliższym spojrzeniu okazują się imitacją śmiercionośnych granatów. Z dachu z widokiem na Zatokę Biskajską przeganiają nas krople, więc chronimy się na targu Mercado del Este, gdzie zapoznajemy się z tutejszą ofertą pintxos i nie poprzestajemy na jednym zamówieniu przy barze, bo wybór jest przeogromny, a kanapeczki przepyszne. Korzystając z przerwy w chmurach, udajemy się wzdłuż wybrzeża w kierunku zamku Palacio Real de La Magdalena, mijamy nowoczesny Palacio de Festivales, Muzeum Morskie i docieramy do plaży Playa de Los Peligros.
Znowu pada, więc całą plażę mamy dla siebie. Wracamy w stronę katedry promenadą, wzdłuż ulicy Avenida Reina Victoria, przy której chyba wille mają prezesi banku Santander – widoki do pozazdroszczenia. O 16:30 meldujemy się pod katedrą Catedral de Santa Maria de La Asuncion, w chwili jej popołudniowego ponownego otwarcia i oglądamy obowiązkowy punkt pielgrzymów wędrujących Camino del Norte (823 km). Łatwo odróżnić ich pośród innych turystów, bo na ogół mają problemy z wspięciem się po schodach. Kolejna przerwa między chmurami pozwala nam dojść do kawiarni na ciasto pomarańczowe i rozgrzewającą herbatę. Ponieważ rozpadało się na dobre, po jeszcze dwóch rundkach wzdłuż uliczek, rozglądamy się za miejscem na kolację, ale wiadomo przed 20 nic poza pintxos do jedzenia nie dostaniemy. Rezerwujemy stolik w La Casa del Indiano w Mercado del Este i po 20 zaczynamy ucztę: warzywna zupa krem, pieczone karczochy z szynką serrano, merluza (czyli morszczuk), turbot, migdałowe ciastko San Sebastián i czekoladowy mus, kolejny raj dla podniebienia. O 10 wbijamy się na nasze koje w 9-osobowym pokoju w Hostelu Santander, gdzie spędzamy noc wśród pielgrzymów.
Podsumowując: 70 km, 64 piętra, 97 911 kroków, jedna nowa miłość – nieźle jak na 4 dni :-). Jedynym minusem przedłużonego weekendu w Kraju Basków jest to, że mimo powyższych statystyk do domu wracają gruBASKI, czyli 2 kilo obywatela więcej.
NAPISZ DO NAS
Jeśli masz pytania dotyczące podróży to z przyjemnością na nie odpowiemy