MALEZJA 2010

TYGIEL NARODÓW I RELIGII

Kuala Lumpur

Malezja jest tygrysem Azji, państwem z olbrzymimi ambicjami, muszącym jednocześnie zapanować nad 3 religiami i narodowościami (Malajowie – Muzułmanie, Hindusi i Chińczycy). Ma w tym pomóc program 1Malaysia (One Malaysia, Satu Malaysia) wymyślony i ogłoszony przez premiera  Najib Tun Razak 16 września 2010 (2 miesiące przed naszym przyjazdem), mający wspierać etniczną harmonię i jedność narodową. Program jest mocno popularyzowany przez bilbordy, gadżety, reklamy, etc. – jedynka z malajską flagą jest wszechobecnym symbolem państwa, który zauważamy od razu po przylocie. Drugie popularne hasło widoczne na ścianach i plakatach to ‘Malaysia Boleh’, czyli Malezja da radę i daje.

W stolicy, jak na mega nowoczesne miasto przystało, lotnisko jest świetnie skomunikowane z centrum dzięki kolejce KL Express. Po dojechaniu na miejsce chwilę błądzimy, ponieważ okazuje się, że nasz chiński hotel położony jest w środku gigantycznego bazaru i aby do niego dotrzeć, trzeba się przebić przez stragany z podróbkami zegarków, okularów słonecznych, torebek, czapek, adidasów, etc. Odkrywamy, że mamy pokój bez okna (zastępuje je obrazek na ścianie), więc decydujemy, że w hotelu spędzimy niezbędne minimum czasu. Pierwszą kolację zjadamy bezpiecznie w restauracji w Central Market, czy piętrowej hali z turystycznymi pamiątkami i malajskimi suwenirami. Na ogół takie miejsca zostawia się na koniec podróży, tym razem jest nam dane od targu rozpocząć J.

Następnego dnia krążymy po Chinatown, odwiedzamy hinduistyczną świątynię Sri Mahamariamman oraz chińską Guan Di, oglądamy Plac Merdeka, narodowy meczet, meczet Masjid India i malajski bazar. Mamy pełen przekrój malezyjskiego tygla narodowościowo-religijnego. W hinduskiej dzielnicy wdajemy się w dyskusję ze sprzedawcą ulicznym nad wyższością Warszawy nad Krakowem, a może odwrotnie. Little India przygotowuje się do jednego z ważniejszych świąt – Dippavali, stąd zatrzęsienie słodyczy na kramach, kobiet kupujących nowe sari i wieńce kwietne do świątyń.

Highlightem dnia jest próba nawrócenia nas w meczecie i otrzymany w prezencie Koran na wypadek gdybyśmy taką możliwość chcieli rozważyć w dalszej części pobytu w Malezji. W meczecie narodowym mają całą rzeszę edukatorów, rozdających ulotki i obalających mity o złym traktowaniu kobiet w islamie, dżihadzie, rytualnym uboju itd. Rozważymy.

Odżywiamy się ekumenicznie – lunch w kopitianie (tradycyjnym coffee shopie)  Sing Seng Nam (serwują przeróżne dania dla lokalesów, a niezorientowani turyści wskazują palcem kurczaka i ryż – ok. 5MYR), na podwieczorek samosy i pączki w Railway Station Restoran (1,50 MYR), a kolację jemy u Hindusa (chapati – 4 MYR, soczek 7 MYR). Nie wszystkie wybory są trafione, nabyte na targu ciasteczko przypomina smakiem placek ziemniaczany smażony na starym, głębokim tłuszczu.

W dniu 3. w planach mamy Petronas Towers, Kampung Baru i Chowkit z przerwą na odwiedziny tymczasowego dworca autobusowego ulokowanego na stadionie za miastem. Śniadanie spożywamy w Kampung Baru na straganach, a przedwczoraj Krzysztof nie chciał jeść na ulicy („nie zjadłbym tutaj nawet gdybym był muchą” – jak głód zmienia wymagania). Gosia i Marta też czynią postępy – jedna pochłania mega ostre dania, druga nie jest pewna co je, nie ma trilaca, a całość popija sokiem pomarańczowym z lodem niewiadomego pochodzenia – podróże łamią schematy i przyzwyczajenia.

Opłata za wizytę na Petronas Bridge (15 minut) wynosi 10 MYR (bilety wystane o 6 rano), a śniadanie za 3 osoby to 18,50 MYR. Przeszkolone wieżowce i drewniane domki w Kampung Baru to 2 różne bajki i stąd taka rozbieżność cenowa. 5 minutowy spacer dzieli stary i nowy świat.

Penang – Georgetown

Z Kuala Lumpur, a dokładnie z zastępczej stacji Bukit Jalil udajemy się autobusem za 35 MYR na wyspę Penang. Planowo 5 godzin, dotarliśmy po ponad 6 z 2 postojami (w tym jeden trwał godzinę) i przesiadką. Przegapiliśmy wysiadkę w Butterworth i prom do Georgetown, więc przejechaliśmy najdłuższym mostem w Azji Południowo-Wschodniej, a następnie rapid busem ze stacji Sungei Nibong do Georgetown, wolno i długo, ale tanio. Rapidy zależnie od dystansu w granicach 1-3 MYR.

Wieczorem, po dwóch godzinach chodzenia po hostelach i znalezieniu odpowiedniego lokum (Banana – najpopularniejsze miejsce wśród anglojęzycznych backpackersów – 80 MYR za trójkę z łazienką, rozpiętość cenowa od 184 MYR w Hotel Malaysia do 30 MYR w chińskim guesthouse), wrzuciliśmy murtabak na kolację. Idealny posiłek – naleśnik z mięsem i cebulą z curry i słodką marynowaną cebulką.

Śniadanie dnia następnego też ok, tym razem u Chińczyka – ryż i różne dodatki z apetycznie wyglądających korytek – 14 MYR z Colą. W planie plaża, na którą trzeba się dostać autobusem 101, przystanek Batu Ferringhi. Przystanek w Georgetown nie jest oznaczony, więc kierujemy się wskazówkami uzyskanymi w hostelu. Na plaży upał, plażowiczów niewielu, a ci, którzy zdecydowali się na kąpiel są zakutani od stóp po brodę, co nie przeszkadza im w pływaniu czy ujeżdżaniu skuterów wodnych, pompowanych bananów, czy quadów. Sama plaża dość wąska, woda brudna, ale w cieniu można strzaskać się aż za bardzo. Około 15 szukamy jakiegoś obiadowego seafoodu, jednak wszystkie knajpy są zamknięte. Na straganie udaje nam się nabyć muzułmańskie słodycze: słodki batat, bananowy pączek (1 szt. – 0,50 MYR). Podczas powrotu niespodzianka – przystanek znaleźliśmy bez problemu, ale okazało się, że w autobusie trzeba mieć drobne. Kierowca nakrzyczał na nas, a przed wysadzeniem uratowała nas Malajka, która podarowała nam brakujący 1 MYR. Nakrzyczał na nas też Krzysztof, że sępimy i ograbiamy ludzi z pieniędzy. Cóż, taka karma, jesteśmy winne komuś przysługę.

W Georgetown oglądamy największy meczet Kapitan Keling, świątynię Sri Mariamman, z dala chińskie domki na palach (Clan Jetties) i Victoria Memorial Clock Tower. Atmosfera po zwiedzaniu robi się gorąca, bo 1. dawały się we znaki spalone kończyny, 2. przypomniał o sobie głód, 3. głód nie był na tyle duży, aby umożliwić konsensus – czy malaj, czy hindus, czy chińczyk… W końcu stanęło na Red Garden z karaoke: char kaai teow – lokalna wersja pad thai bez orzeszków, sataje z różnych mięs i krewetki.

Na koniec dnia Krzysztof po raz kolejny wylosował bilet na ranne budzenie i o 6 wybrał się promem do Butterworth po bilety autobusowe do Lumut, skąd odpływają promy na wyspę Pangkor. Tymczasem zbliżają się hucznie zapowiadane nocne obchody Dippavali, w których weźmiemy udział w Georgetown. A tak nam się przynajmniej wydawało, tyle że obchody okazały się wielkim niewypałem. W zasadzie wypaliło parę kapiszonów, a samo święto okazało się rodzinnym wydarzeniem celebrowanym w domach. Dla turystów oznaczało to, że wszystko w dzielnicy hinduskiej było zamknięte na cztery spusty i kolacyjnie liczyć można było tylko na Chińczyków. W Malezji ta nacja zapewnia najtańszy dach nad głową, jedzenie zawsze i wszędzie oraz rozrywkę, czytaj piwo 🙂 .

Tymczasem udało nam się odbyć całkiem przyjemną wycieczkę pieszą po Georgetown – w programie m.in.:

  • Fort Cornwallis (2MYR) – w zasadzie opłata za toaletę, bo poza nią nic tam nie było godnego uwagi, być może dlatego, że fort ten nie wziął udziału w żadnej bitwie.
  • Penang Museum – jedynie z zewnątrz, muzeum było zamknięte ze względu na święto państwowe.
  • Khoo Kongsi – najsłynniejszy clanhouse w mieście, niestety dotarliśmy do niego po 17, czyli po zamknięciu.
  • Kuan Yin Teng – świątyni bogini łaski, tłumnie odwiedzana i okadzana, najstarsza na Penangu.
  • Acheen Street Mosque i Penang Islamic Museum – również tylko z zewnątrz ze względu na motobazar lub pospolite ruszenie przed wejściem, nie udało się przebić przez setki skuterów.
  • Świątynie chińskie i domy wspólnoty (clanhouses) robiące wrażenie: Cheah Kongsi, Hock Teik Cheng Sin Temple, Yap Kongsi.
  • Sri Mariamman Temple z błogosławieństwem bogini matki podczas Dippavali (najstarsza hinduistyczna świątynia w Malezji).
  • Cheong Fatt Tze Mansion – od tej posiadłości zaczęliśmy wycieczkę po śniadaniu (smażone kluski), jako że wizyty są możliwe tylko w wyznaczonych porach: 11:00, 13:30 i 15:00 (12MYR). Trafiliśmy na fantastyczną panią przewodnik, jednak godzina to stanowczo za krótko na obejrzenie domu, który można było podziwiać w filmie ‘Indochiny’ z Catherine Deneuve. Pragnący delektować się dłuższym pobytem mogą wynająć tu pokój za 350 MYR (noc), ponieważ część posiadłości została przerobiona na butikowy hotel. Podczas oprowadzania poznaliśmy podstawowe zasady feng shui, którymi kierowali się budowniczowie: dom powinien mieć wzgórze za sobą i być położony na wzgórzu; powinien łączyć 5 pierwiastków (ziemię, wodę, ogień, drewno, metal); w środku domu jest serce energii ch’i; motyw smoka symbolizuje władzę i powodzenie, najszczęśliwsze są liczby kończące się na 8.
    Niebieski dom wpisany obecnie na listę dziedzictwa UNESCO zbudowany w 1880 roku należał do znanego i bardzo bogatego kupca Cheong Fatt Tze i miał być jego najbardziej reprezentacyjną nieruchomością: 38 pokoi, 7 klatek schodowych, 5 granitowych dziedzińców oraz 220 okien z drewnianymi okiennicami zapewniły pożądany efekt.  Poza rzucającą się w oczy elewacją w intensywnym kolorze indygo najbardziej podobały nam się  fantastyczne okna yin yang, a w zasadzie drewniane żaluzje, działające bez gwoździ. Zapamiętaliśmy także tłumaczenie dlaczego niektóre liczby są szczęśliwe, a inne pechowe dla Chińczyków. #4 (Sei) to najgorsza możliwa cyfra, ponieważ po kantońsku brzmi podobnie do słowa śmierć. #13 także przynosi pecha, ponieważ 1 i 3 w sumie dają 4. Najlepsze liczby to 8, 18, 28, 38, 48, 54, 68, 80, 84, 88, 99, 168 i 108, gdyż 8 brzmi podobnie do słowa “faat” oznaczającego bogactwo i nadmiar.

Na zakończenie dnia po zupie wonton, przekąskach na Esplanade i ulicznych pysznościach smażonych na patyczkach fundujemy sobie deser w postaci bananowych placuszków z miodem i orzeszkami. Jedzeniowy, azjatycki raj 🙂 .

Penang

Plan dnia siódmego nie do końca zrealizowany, ale bonusy wyrównały bilans. Zaczęliśmy od kiepskiego śniadania (niezły naan serowy, ale już chicken masala powinna nazywać się bone masala), co nauczyło nas, żeby po hinduskim święcie omijać hinduskie knajpy. Następnie udaliśmy się do KEK LOK SI TEMPLE, ponoć największej buddyjskiej świątyni w Azji Południowo-Wschodniej. Jej rozmiary i zdobienia rzeczywiście imponujące. Widzieliśmy nawet pana, który duluxem domalowywał wzorki. Początkowo myśleliśmy, że przewodnik przesadza nieco z tą wielkością, ale okazało się że za 2 MYR jedzie się windą na górne piętro z posągiem Kek Lok Si, oczywiście największym na świecie. Zaliczyliśmy też sesję zdjęciową z Malajami. 7 nastolatków czaiło się dość długo zanim wytypowali najodważniejszego z pytaniem o pozwolenie, a po uzyskaniu zgody, rzucili się na nas hurtowo i nie odpuścili dopóki nie wykorzystali wszystkich konfiguracji wraz z powtórkami.

Kolejny punkt z programu trzeba było skreślić, ponieważ największa atrakcja wyspy – pociąg na Penang Hill (Bukit Bandera) przez najbliższy rok jest w remoncie i nie działa. Tym samym szlag trafił także ogrody botaniczne. Dla pocieszenia wrzuciliśmy coś na ząb (popiah – zawijane pszeniczne naleśniczki z warzywami) i po szaleńczym biegu załapaliśmy się na autobus powrotny. Dojechaliśmy do Jetties i przy drugim podejściu znaleźliśmy właściwe domy klanowe na palach przy nieco mniej cuchnącym kanałku. Na końcu molo była nawet możliwość noclegu (www.mychewjetty.com).

Autobusem 101 przemieszczamy się do Gurney Plaza, przy którym podobno wieczorem można znaleźć najlepsze stoiska uliczne na kolację. Takiego wypasu jedzeniowego jeszcze nie widzieliśmy. Przed super nowoczesnym centrum handlowym (Plaza Gurney) w 3 długich rzędach ustawiły się budy z żarciem, a między nimi setki zajętych stolików. Pierwsza próba – cuttle fish – niepowodzenie, surowy kalmar to porażka i żaden sos i orzeszki tego faktu nie zmienią. Podejście drugie – rojak – sałatka z owoców w słodkim sosie solowo-orzeszkowym – już nieco lepiej (10 MYR za dwie porcje). Zupa wonton – rewelacja. Asan Laksa – zupa o ziołowym smaku, może zbyt wyraźnym. Hitem wieczoru zostają smażone ostrygi, warte każdych pieniędzy, a tu tylko 6 MYR. Uczta przeciągnęła się do 23, co skazało nas na powrót taxi, ale z taryfą też nie było łatwo. Kiedy zaczynaliśmy już tracić nadzieję, że coś się zatrzyma, stanął przed nami muzułmański taryfiarz z rodziną w aucie i ocenił, że 3 osoby jeszcze się spokojnie zmieszczą. Za 15MYR wraz z okutaną żoną i synkiem, bez żadnych niespodzianek, choć na wdechu (co by nie rozsiewać piwnych oparów) dojechaliśmy pod sam hostel.

Pangkor

Pobudka wcześnie rano w celu przerzutu na Pulau Pangkor. Transport na odcinku Butterworth-Lumut jak po maśle. Na dworcu w Butterworth – Europa: autobus odjeżdża zgodnie z rozkładem z podanego na bilecie stanowiska. Po drodze malezyjska prowincja – taka jak wszędzie, tylko tu przeorana minaretami i kopułami meczetów. Do Lumut towarzyszy na deszcz. Na stacji szybko wskazano nam drogę do promu i próbowano sprzedać chatki za 80 MYR, ponoć najlepsza oferta i nie uda nam się znaleźć nic atrakcyjniejszego. Podejmujemy wyzwanie.

Na promie (10 MYR) sami Hindusi, oni patrzyli na nas, a my na nich. W Pangkor Town różowa taksówka (minibus, tylko takie tu są) za 15 MYR zabrała nas do Taluk Nipoh, plażowni położonej koło Coral Beach, jednej z najpiękniejszych plaż na zachodnim wybrzeżu. Tradycyjnie rozpoczynamy od poszukiwania miejsca na nocleg. Wioseczka mała, więc nie trwa to długo – pada na Palmierview Beach resort z basenem (cena 130 MYR, dla nas trójka za 80 MYR). Pokój przy pływalni więc można obserwować zwyczaje tłumnie przybywających Hindusów – kąpiel w ubraniach i mnóstwo wrzasku. Plażą na pierwszy rzut oka jesteśmy nieco rozczarowani, pewnie z powodu zachmurzenia. Kolację jemy nad brzegiem morza u Malajów – fried noodles i kukurydza, 2 osoby najadły się za 12 MYR, tanio. Na deser pieczone banany, piwo i szisza.

Zaczyna się rozdział – prawdziwa laba. Dzień na plaży, w pełnym słońcu. Potem się na szczęście nieco zachmurzyło, bo taka patelnia byłaby nie do wytrzymania. Odpuściliśmy śniadanie, a o 11 okazało się, że pierwsza możliwość konsumpcji pojawi się o 13. Postawiliśmy na kolację – wieczorem na brzegu pojawiły się stragany z rybami i owocami morza sprzedawanymi przez rybaków, prosto z połowu. Kalmary na wagę na słodko-kwaśno – 6 MYR, soczek arbuzowy – 2 MYR, wypas kolacja za niecałe 10 MYR z ryżem. Bosko.

Ze względu na deszcz rezygnujemy z plaży i udajemy się na skuterach na wycieczkę dookoła wyspy (automatyczny 40 MYR, z biegami 30 MYR, rower górski 15 MYR za dzień). Jest wyzwanie – Marta musi w przyspieszonym tempie opanować jazdę na jednośladzie, w deszczu, w terenie górzystym i po lewej stronie drogi, na szczęście ruch na wyspie jest prawie żaden, więc da się prowadzić.  Atrakcje po drodze: sklepy w Pangkor Town, wcześniej przystanek na żółwiej plaży i podglądanie jak na wyspę Pangkor Laut dostaje się obsługa tamtejszego, jedynego na wyspie resortu, świątynia hinduistyczna, zakręty 180 stopni w dżungli i  nachylenie po 24 stopnie. Bajeczne samosy, zupa rybna i słodkie naleśniki z batatowym i kokosowym nadzieniem na lunch. Wieczorem krewetki na plaży.

Postanowiliśmy zostać na Pangkor kolejny dzień mimo porannych opadów – marzy nam się jeszcze jeden dzień na plaży przed powrotem do KL. Krzysztof rano skoczył do Pangkor Town (knajpki z zupą rybną) po śniadanie: 3 x fried noodles z sadzonym jajkiem (6MYR), do tego melon zakupiony wczoraj po drodze. Oferta pogodowa na dziś całkiem, całkiem. Piękna lampa, super, że zostaliśmy. Krzysztof przywozi nam skuterem ze sprawdzonego miejsca w mieście także lunch (zupa rybna, jakby racuchy z tutejszym specjałem – małymi suszonymi rybkami, coś smażonego słodkiego, jakby piernik w naleśniku 10 MYR). Na deser mango. Słodkości porwały nam małpy, ale reszta doskonała. Skosztowaliśmy też chińskich bułeczek z kokosowym budyniem, słodką fasolą i słodką wieprzowiną. Udało nam się obronić te dobra przed małpami. Na zakończenie dnia w bonusie obejrzeliśmy przepiękny zachód słońca. Aż trudno uwierzyć, że w Polsce jutro 11 listopada.

Dzień niepodległości okazał się dla nas dniem drogi. Po poranku na basenie (wykorzystujemy na maxa nasze lokum). Znana nam już różowa taksówka odstawia nas za 15MYR na przystań. Tam wrzucamy szybką przekąskę z różnych smażonek. Prom do Lumet mamy gratis. Zakupujemy 2 koszulki z charakterystycznymi dla Pangkor (pełno ich było wokół naszego basenu) ptakami przypominającymi tukany (hornbills) i autobus (24,50 MYR) zabiera nas do KL. Oczywiście do 4 godzin zgodnych z rozkładem doszła kolejna na postój. Dalszą procedurę też już mamy przetestowaną: z dworca Bukit Jalil udajemy się do Plaza Rakyat i piechotką do hotelu China Town 2. Za kolację dla trzech osób u Chińczyka płacimy 47,50MYR (kalmary, kurczak z nerkowcami), czyli powrót do stołecznych cen.

Malakka (Melaka)

Mamy ambitny plan złapania autobusu do Malakki odchodzącego z Bukit Jalil o 8:30 (2 godziny jazdy + jeszcze pół godziny od terminalu miejskim autobusem #17, przypominającym z lekka mordownię). Malakka to super miasteczko i już po pierwszych krokach żałujemy, że nie mamy 2-3 dni, żeby tu zostać. Jest mocno turystyczne, z masą sklepików, restauracyjek; idealne za spacer łączący zakupy (wachlarze, maski, batikowe podkładki i inne duperele) i zwiedzanie:

  • Uliczka zgody ze stojącymi obok siebie meczetem, świątyniami hinduistyczną i chińską (konfucjańsko-taoistyczno-buddyjską)
  • Wzgórze i kościół Św. Pawła, w którym złożony był Św. Franciszek zanim przeniesiono go na Goa.
  • Uliczki China Town i domy klanowe.
  • Muzeum Baba Nyonya – niewypał (8MYR) ze względu na szkolną wycieczkę zagłuszającą przewodniczkę, która i tak nie miała nic specjalnie ciekawego do przekazania. Ładne wnętrza, a dzieciaki karne – upomniane, na chwilę się uspokoiły. Muzeum upamiętnia historię potomków chińskich imigrantów, zwanych Peranakanami, Baba-Nyonya, czy też Chińczykami znad Cieśniny. Przybywali oni na Malaje od XVI w., żeniąc się często z miejscowymi kobietami. Malajskie słowo Peranakan znaczy potomkowie, zaś baba i nyonya to grzecznościowe określenia Pan i Pani. Peranakani posługują się kreolskim językiem malajskim, tzw. baba melayu z licznymi zapożyczeniami z chińskiego dialektu hokkien. Ich kultura stanowi mix elementów chińskich, malajskich, indonezyjskich i europejskich. Stworzyli własną kuchnią, zwaną Nyonya, łączącą tradycyjne składniki kuchni chińskiej z przyprawami malajskimi.

Powrót nieco nerwowy, bo czas do odjazdu ostatniego autobusu niebezpiecznie się kończył. Taksówką (15 MYR) dostaliśmy się na dworzec i zakupiliśmy bilety na 20:00 (12,20MYR). W planie był jeszcze otak otak, miejscowy przysmak, pasta rybna w liściach bananowca, a jak jest plan, to za wszelką cenę trzeba go zrealizować. Otak otak przyniósł Gosi sympatyczny właściciel restauracji dworcowej, w której usiedliśmy na szybki nasi goreng (smażony ryż) z krewetkami (7 minut do odjazdu). Nie miał tego w swoim menu, co nie przeszkodziło mu spełnić zachcianki turystów i wyrobić się w czasie. A jeść chciało nam się okrutnie po samosowym śniadaniu na Bukit Jalil i lekkim lunchu (rojak, popiah, laksa, napój ze zgniłej limonki).

Batu Caves i KL

Nie mogliśmy pominąć Batu Caves – kompleksu jaskiń służących jako hinduistyczne świątynie, położonych w pobliżu KL. Dotarliśmy na miejsce autobusem #11 (2,50MYR), a wróciliśmy kolejką (2MYR). Na lunch wegetariańskie placki thosai i thali – ryż z warzywami polany dahlem – wow! Same jaskinie ciekawe, ale nic nam nie urwało.

Następne punkty programu: akwarium KLLC (45MYR) z tunelem z rekinami, zachód słońca w parku z widokiem na Petronas Towers (rozpadało się niestety) i nocny targ jedzeniowy na Jalan Alor w handlowej dzielnicy, przygotowującej się do świąt bożego narodzenia. Zjedliśmy pożegnalne smażone ostrygi (10MYR), dim sumy (3-4,50MYR zależnie od rodzaju) i fishball soup – niebo w gębie. Dotarcie tam 2 kolejkami z przesiadką na Dang Wangi było warte zachodu. W hotelu na deser longany – upierdliwe w obieraniu, ale pyszne.

Ostatniego dnia przed wylotem o 23:45 obowiązkowe zakupy na Central Market i fish spa, czyli relaks dla stóp wkładanych do akwario-basenu, w którym małe rybki obgryzają martwy naskórek z pięt (60 MYR za godzinny masaż poprzedzony fish spa). Ze zregenerowanymi stopami jesteśmy gotowi na powrót i zmierzenie się z polską zimą.

  • Multikulturowość, możliwość obserwacji jak w pokoju funkcjonują obok siebie 3 narodowości i 3 wyznania
  • Fantastyczne plaże na Pangkor, bez wielkich hoteli, bez zadęcia, a jak w raju
  • Malakka – urocze miasteczko, super na romantyczny wyjazd we dwoje
  • Raj dla smakoszy – na jednej ulicy można kosztować menu chińskiego, hinduskiego, tajskiego i malajskiego
  • Kolejki do Petronas Towers (warto wstać wcześniej, żeby kupić bilety)

Nasza ocena podróży (w punktach/100)

Jedzenie

Transport

Kwatery

Ludzie

NAPISZ DO NAS

Jeśli masz pytania dotyczące podróży to z przyjemnością na nie odpowiemy