TAJLANDIA / KAMBODŻA 2004

W KRAINIE TUK-TUKÓW

W drodze przez Stambuł

Do Tajlandii przez Stambuł zabierają nas Turkish Airlines. Podczas przesiadki mamy czas (4 godziny)  na szybkie spojrzenie z zewnątrz na Błękitny Meczet – mężczyzn obmywających stopy i resztę ciała, kobiety w chustach odzwierciedlających stopień ortodoksyjności – od czarnych czadorów i płaszczy po kolorowe szale, mini i skóry. Kolejne spojrzenie z mostu na Bosfor i wędkarzy, tutejsza oścista rybka i turecki czaj. Posileni, jesteśmy gotowi na 9 godzin w samolocie do Bangkoku.

Bangkok

Tajska stolica wita nas falą gorąca i wilgoci. Ta wilgoć będzie nam się odtąd nierozłącznie kojarzyć z Azją. W każdej kolejnej podróży zaraz po opuszczeniu klimatyzowanej hali lotniska będziemy spodziewać się obezwładniającego uderzenia lepkiego powietrza. Pierwszy raz jednak zaskakuje i otumania. Jest listopad, w Polsce śnieg. Zastanawiamy się, ile potrwa aklimatyzacja, czy wytrzymamy w tym mokrym upale. Ubranie przylepia się do nas po paru sekundach, ale też pojawiają się setki nowych bodźców i pogodowe obawy schodzą na drugi plan.

Naszym celem jest jak najszybciej dostać się na północ do Chiang Mai, a potem przemieszczać się w kierunku tajskich plaż Półwyspu Malajskiego z wyskokiem do kambodżańskiego Angkor Wat mniej więcej w połowie trasy. Taki plan, mamy nadzieję, da porze deszczowej czas na wyniesienie się z południa.

Bez większych problemów znajdujemy stację kolejową do Bangkoku i kupujemy bilet (sypialny) do Chiang Mai. Mamy jeszcze kilka godzin do odjazdu. Korzystając z porady pracownika turystycznej policji, który wyhaczył nas jak tylko pojawiliśmy się na dworcu (chyba jednak sprawialiśmy wrażenie lekko zagubionych), zostawiamy plecaki dociążone po zmianie obuwia w miejscu o dwuznacznej nazwie LEFT LUGGAGE.

Próba dotarcia do świątyni (watu) ze Szmaragdowym Buddą kończy się tylko połowicznym sukcesem. Wat znaleźliśmy po przejściu rzemieślniczych dzielnic – producentów kół zębatych, drewnianych kołatek, glazury, etc. i namierzeniu 5. stacji rzecznego transportu Chao Phraya Express Boat (podobno najszybszego w mieście). Na miejsce dotarliśmy jednak dopiero około 17, a Wat Phra Kaew można zwiedzać tylko do 15:30. Sama świątynia jest ukryta za murem, więc z zewnątrz nieco rozczarowuje, ale panuje wokół niej prawdziwie azjatycka atmosfera: stragany, zapachy, wycinanki z ananasów i innych egzotycznych owoców, podróby zegarków, chusty, szaliczki – barwny festyn bez końca. Dzieci sprzedają dla gołębi ziarna kukurydzy po 10 BHT (ok. 1 zł). Wracamy promem, chłonąc zmieniające się nabrzeże, od slumsów z ludźmi na pomostach biorącymi prysznic przy pomocy kubełka z wodą z rzeki po złoty hotel Sheraton. Kontrolerka w wodnym tramwaju potrząsa metalową puszką z bilonem, przypominając w ten sposób o obowiązku uiszczenia stosownej opłaty. Krzysztof zaczyna narzekać na ssanie w żołądku więc wrzucamy coś na szybko w chińskim fast foodzie niedaleko dworca – makaron z krabami i żółtym curry – wszędzie tu jest pyszne jedzenie. Na deser idą kurczakowe kulki podgrzane na grillu.

Po odzyskaniu bagażu udajemy się do naszego ‘sleepingu’ – wagon 13 (!), miejsca tuż koło toalety usytuowanej w łączeniu wagonów. Rozpracowanie miejsc do spania zajmuje nam dłuższą chwilę, przerywaną próbami nakłonienia nas do zakupu soku pomarańczowego, innych napitków i przekąsek na drogę. W końcu się łamiemy, Monika idzie w soczek, Krzysztof decyduje się na drugi obiad: zupa, przystawka, plaster ananasa na deser – porwany i skonsumowany przez dziewczyny. Tymczasem pojawia się konduktor i za pomocą paru gestów i przyrządów wyczarowuje z naszych mało wygodnych siedzisk, całkiem przytulne (określenie chyba jednak nieco na wyrost) miejsca do spania. Budzimy się następnego dnia już w Chiang Mai.

Chiang Mai

Zakwaterowujemy się w pensjonacie Libra z miłym, chłodzącym ogrodem palmowo-bananowo-oliwkowym, w którym na śniadanie serwują świetne naleśniki z owocami. Specjalizują się także w organizowaniu trekkingów do okolicznych górskich plemion. Plecaki zostawia się w hostelu, a na wyprawę dostaje się małe, wojskowe plecaki, w sam raz do spakowania na 2-3 dni.

Na pierwszy ogień bierzemy Wat Phra That Doi Suthep (znany w skrócie jako Doi Suthep), główną świątynię położoną na wzgórzu (Doi Suthep właśnie), 15 km za miastem. W naszym pensjonacie dostaliśmy bardzo jasne instrukcje jak dostać się do przystanku autobusowego, dzięki czemu trafiamy bezbłędnie. Autobus odjeżdża, kiedy zbierze się 6 osób. Przystankowy rozstawia nam w cieniu plastikowe krzesełka, żebyśmy mogli wygodnie czekać na kolejnych, żądnych watu turystów. Krzysztof, znużony czekaniem, stawia na alternatywny środek transportu i nie bacząc na długość trasy i kąt nachylenia, zatrzymuje tu-tuk. Odbywają się negocjacje. Nie do końca rozumiemy, gdzie dokładnie zostaniemy podwiezieni. Ta średnia atrakcja kosztuje nas 80BHT i trochę strachu. Kierowca trzęsie motorynką i co chwila sprawdza, czy w tylnych kołach nie poszła jakaś śrubka. Po przejażdżce po mieście zostawia nas na kolejnym przystanku autobusowym, z którego ponoć autobus jest 10BHT tańszy. Nie do końca rekompensuje to tuk-tuk, ale mamy na koncie nowe doświadczenie, a co więcej możemy porzucić nasze obawy, czy silnik wytrzyma wjazd pod górę. A już wkrótce okazuje się, że obawy nie były bezpodstawne. Droga do świątyni jest drogą przez mękę, szczególnie dla tych z chorobą lokomocyjną: zakręty, ciasno, dwie wąskie ławeczki pod zadaszeniem na pace, a potem niekończące się schody z rozciągającym się wzdłuż nich bazarem i dziećmi w tradycyjnych strojach plemienia Akha, pozującymi do zdjęć za 20BHT. Pokonawszy 309 stopni, docieramy do ogromnego kompleksu świątynnego z widokiem na Chiang Mai. Obchodzimy wszystko w koło. W wihanie, czyli sali modlitw, można stąpać po rozgrzanej posadzce tylko dzięki rozłożonym matom. Według legendy świątynia powstała w miejscu, w którym zdechł biały słoń (symbol królewskiej władzy) niosący relikwie (niektórzy wierzą, że była to kość z ramienia Buddy).

Droga powrotna równa się szybsze branie wiraży i niestety niektórzy (czytaj Marta) nie utrzymują w ryzach choroby lokomocyjnej. Konieczność uspokojenia oszalałego błędnika i żołądka sprawia, że przesuwamy o 1 dzień wykupiony 4-dniowy trekking.

Następnego dnia spacerujemy po starym centrum. Po dłuższym błądzeniu o pustym żołądku (Krzysztof, aby przetrwać wrzuca pierwsze uliczne pad thaie) trafiamy do watu Chedi Luang. Na jego  tyłach znajduje się wielki posąg leżącego Buddy. Kiedyś Wat Chedi Luang był także domem Szmaragdowego Buddy, przeniesionego w 1551 do Luang Prabang, a obecnie rezydującego w Bangkoku. W świątynnym kompleksie można pokonwersować z mnichami i poczytać buddyjskie mądrości wypisane na tablicach przymocowanych do drzew i ruin:

  • Today is better than … tomorrows.
  • Peace is the highest bliss.
  • The skilled man does not show off, but the man without knowledge usually show off.
  • Everyone may be a fool but nobody is a fool for ever.
  • Crying with the wise is better than laughing with the fool.
  • Ignorance is the real evil.
  • Anxiety shortens life.
  • Time and tide wait for no man.
  • Living without hope is like burying oneself.

Można też wykąpać wieńczące pagodę chedi (krótsze od 1545 roku o 30 metrów w wyniku trzęsienia ziemi), korzystając z systemu sznurków wyciągających na górę pojemnik z wodą (jeden z buddyjskich sposobów na dobry uczynek). Mnisi wskazują nam drogę do Phra Singh, rekomendując wat jako najpiękniejszy w mieście. Czytamy jeszcze tablice mające powstrzymać handel gołębiami i innym ptactwem. Wszędzie przed świątyniami można za parę bahtów wykupić wolność trzymanym w klatkach ptakom, zapisując tym samym na swoim koncie kolejny dobry uczynek.

Wieczorem udajemy się na nocny targ, w przeciwieństwie do popołudniowych niedzielnych, nocne targi są targetowane przede wszystkim na turystów, co nie przeszkadza im zachwycać swoją malowniczością. Tysiące kramików z jedwabiem, dzianiną, rękodziełem, biżuterią, T-shirtami, obuwiem, powleczkami na poduszki, zegarkami, płytami, jedzeniem i pamiątkami. Kakofonia zapachów i dźwięków. Monika i Krzysztof napełniają żołądki, Marta pozostaje na diecie ryżowej.

Trekking

Zaczynamy wysiłkowy rozdział naszej podróży. W marszu przez dżunglę i lokalne wioski towarzyszą nam Rich vel Mr England, Roy vel Mr Ireland, Kathleen z Kanady, Laura, Sam i Jamie z USA, Mat i Luise z Australii oraz nasz tajski przewodnik Pumpkin. Ten ostatni w celu bycia zrozumianym przez natywną w większości gromadkę podnosi głos i wszystko powtarza dwukrotnie, ale ta metoda kiepsko się sprawdza, więc ograniczamy się do maszerowania za nim do wioski plemienia Lahu. Dalej w planie spływ bambusowymi tratwami do wioski Lisu, przejażdżka na słoniach, wędrówka do jaskini, a dalej już kameralnie, we trójkę (plus Pumpkin) spacer do wioski Karenów, tam nocleg, spacer do plemienia Akha i po lunchu powrót ciężarówką do Chiang Mai. Realizujemy plan w 99,9% (brak ciężarówki na koniec), a nawet z bonusami: doctor O (od opium) w wiosce Lahu, bimber Moonshine w rodzinnej wiosce przewodnika Lisu, naiwność i hipochondria Laury, podchody sponiewieranego bimbrem Pumpkina do Jamie, akcja ratownicza Roya na tratwach, doskonałe jedzenie przygotowywane przez Pumpkina – masa smażonych, czy duszonych warzyw, w tym oczywiście dynia. Do Chiang Mai za extra 100 BHT dostaliśmy się po wertapach i bezdrożach dzięki uprzejmości jednego z mieszkańców wioski Akha. Nieźle obiły nam się tyłki, a podczas powrotu zastanawialiśmy się jak zareagowałaby Laura, gdyby nam dalej towarzyszyła (Oh my God! Really? Really? What’s that? Why is it always happening to me? OMG, I am totally allergic to Akha cars…).

Wioska Lahu – jedno z miejsc na końcu świata. Bambusowe chaty na palach, pod nimi świnie, kury i wychudzone psy, między nimi dzieci – wszystko w naturalnej symbiozie. Powitali nas najmłodsi, wskakując Krzyśkowi na plecy, ale szybko stracili zainteresowanie na rzecz Amerykanów rozdających ołówki. Mieszkańcy żyją z uprawy ryżu i w coraz większym stopniu z wizyt backpackersów, chcących poczuć klimat i przyłączyć się do tutejszej wieczornej rozrywki, czyli palenia opium. Po kolacji obowiązkowa część artystyczna przy blasku świec (brak elektryczności). Za każdym turystą stanęła kobieta lub dziecko i na dany sygnał wysypali oni na stół suweniry ze swoich toreb, rozpoczynając spektakl targowania, wybierania, namawiania i odmawiania. Po zmroku wieś natychmiast zasnęła, aby zbudzić się o 4 z pierwszym pianiem koguta.

Tratwy – okazały się nie lada wyzwaniem. Przy nas ścięte bambusy sprawnie powiązano razem (14 pędów o długości ok. 6 metrów) i załadowano na nie bagaże. Panie zostały postawione na przodzie, a panowie (dołączył do nas Irlandczyk) zaproszeni do zajęcia miejsc z tyłu przy tyczkach do odpychania. Towarzyszyło nam jeszcze dwóch tubylczych, profesjonalnych rafciarzy. Panowie musieli szybko zgłębić tajniki manewrowania między płyciznami, brzegami, kamieniami i gałęziami. Przygoda zaczęła nabierać jeszcze większej dynamiki, gdy jedna z gałęzi wysadziła Roya z tratwy. Krzysiek nie wypadł tylko dzięki szybkiemu unikowi, a Irlandczyk został na gałęzi, z której zsunął się do wody, płytkiej, ale o bardzo wartkim nurcie, któremu nie był w stanie stawić oporu. Nie od razu udało nam się zatrzymać tratwę i wydostać go z wody, miał prawo nieźle się przestraszyć. Po wyłowieniu nie miał siły tyczkować dalej, a że po drodze po krótkim ‘bye’ rozstał się z nami jeden z tubylców, nasze bezpieczeństwo spoczęło na barkach Krzysztofa, dzięki któremu dotarliśmy do wioski słoni plemienia Lisu.

Wioska Lisu – w której głównym bimbrownikiem okazał się brat naszego przewodnika. Sama wieś bardziej cywilizowana od Lahu: zaparkowane skuterki pod bambusowymi chatami, droga z betonowych płyt tuż za zabudowaniami i światło w niektórych domach. Ponieważ mieszkają tu hodowcy słoni, przed drewnianymi domami ustawione są specjalne platformy ułatwiające dosiąście słonia. Oczywiście główną atrakcją u Lisu była kąpiel ze słoniami w rzece i przejażdżka na nich po i wokół wsi. Specjalnością wioski jest też ryżowa whiskey (Moonshine). Trunek ten w połączeniu z piwem podziałał nokautująco na wszystkich, a po przywiezieniu drugiej flaszki skuterem, tubylcy odpalili nam jeszcze rakietnice, mierząc niekoniecznie w powietrze. Leżąc już w chacie na palach pod moskitierą, słyszeliśmy jak kogoś wnoszą i namawiają na zostanie w śpiworze. Mogłaby z tego być niezła słuchanka na lekcję angielskiego – wysłuchaj dialogu i zgadnij co wydarzyło się wcześniej. Dygresja – podczas podróży rodzi się cała masa pomysłów na zajęcia językowe – np. zdjęcia T-Shirtów i polecenie – wytłumacz jak rozumiesz „Same, same but different.” „No money, no honey”. Bimbrowy epizod zakończył się najdotkliwiej dla Irlandczyka, którego nie zdołano utrzymać w chacie, a że w stanie upojenia nie pamiętał o drabince, wyszedł z domu na palach prosto w powietrze, czego rezultatem była wielka śliwa pod okiem i niemożność obejrzenia jaskini.

Wioska Karen – doszliśmy do niej przez dżunglę i pola ryżowe. Pumpkin strzelał dla rozrywki z liści i straszył małpy. Do Karenów turyści nie docierają codziennie, raczej raz w miesiącu, toteż nie ingerują tak bardzo w rytm wioski. Mieszkańcy zajmowali się swoimi sprawami i żniwami, a nie organizowaniem rozrywek dla nas. Zresztą najlepiej świadczy o tym fakt, że w zapasie mieli tylko jedną butelkę wody na sprzedaż, żadnej coli czy piwa jak w poprzednich wioskach. Wieś urocza: trawa, kwiaty, bambusowe chaty, baterie słoneczne w prezencie od rządu i najlepsza na świecie dynia w sosie sojowym. Spać poszliśmy zaraz po zmroku, bo tubylcy to plemię pracowite, bez nałogów i świeczek dla gości. Następnego dnia wyruszyliśmy polami w kierunku Akha wcześnie, żeby uniknąć skwaru.

Wioska Akha – przepiękny spacer przez doliny w porze żniw. Gdy nogi zaczęły już odmawiać posłuszeństwa, skręciliśmy prosto do chaty, w której gospodarze mieli nas podjąć lunchem. W menu makaron z warzywami (kapustą, marchewką, cebulą, pomidorkami) i pomelo. Gospodarze rozłożyli nam matę i poduszki i namawiali na drzemkę podczas oczekiwania na transport. Ciąg dalszy jest już znany, do Chiang Mai zabrał nas ich syn. Udało nam się nawet zobaczyć jedną kobietę w tradycyjnym nakryciu głowy z dzwoneczkami.

Wieczór na nocnym targu – oglądanie suwenirów uzależnia.

Na dworcu, skąd mamy autobus do Sukhothai, przy kasie, Monika orientuje się, że nie ma portfela. Błyskawiczny powrót do Libry, poszukiwania i zguba znaleziona.

Sukhothai

Zatrzymujemy się w JJ Guesthouse, prowadzonym przez francuskiego expata. Pierwsze wrażenie jest takie sobie, zostajemy pouczeni, że 350BHT to stała cena za dwójkę z dostawką w postaci materaca, a jak nam się nam nie podoba, to mamy 20 innych opcji do wyboru. Zostajemy, a pensjonatowa kuchnia sprawia (bananowe naleśniki i homebread), że Marty żołądek dochodzi w końcu do siebie i ryżowo-toastowa dieta dobiega końca.

Cały dzień spędzamy jeżdżąc rowerami po starym Sukhothai i oglądając ruiny watów pierwszej stolicy państwa tajskiego z XIII wieku. Ruiny są świadectwem tego, jak imponująco musiała wyglądać przed wiekami. Realizujemy cały obowiązkowy program zalecany przez mapę otrzymaną w wypożyczalni rowerów. Nie udaje nam się znaleźć tylko jednego watu w strefie zachodniej, ale nie martwimy się specjalnie, bo ze względu na zbliżający się wypad do Angor, niedosyt świątyń nam raczej nie grozi. Po obejrzeniu ‘kilowatów’ w Sukhothai zaczynamy powoli odróżniać styl khmerski (prangi, czyli wieże nad świątyniami w kształcie kolb kukurydzy) i sukhothai (dzwoniaste kopce otoczone przez białe słonie).

Wizytę w starej stolicy wieńczy pobyt na nocnym targu jedzeniowym: pad thai i owocowe szejki. Marta zachowując ostrożność, nadal uczestniczy w kolacji tylko zmysłem węchu i wzroku.

Na dworcu dowiadujemy się, że bilety do Aranyaprathet są wyprzedane, ale natychmiast pojawia się naganiacz, oferujący nam transport za 260BHT. Dostajemy kocyk, biszkopcik i Pepsi i budzimy się w Bangkoku. Orientacja na stacji nie jest intuicyjna, ale po jakimś czasie trafiamy na odjazdy i okienko nr 30  z biletami do Aranyaprathet za 180BHT.

W drodze do Kambodży

Czekamy w biurze podróży Ploy Siam Tours w Aranyaprathet na przerzut autobusowy do Kambodży. Dobrze, że działa tu przynajmniej jeden wentylator, nuda śmiertelna. Na pytanie czy długo musimy czekać, ta sama odpowiedź od dwóch godzin: „One moment, please”. Okazja do oduczenia się europejskiego, genetycznego pośpiechu i niecierpliwości. Trzeba czekać, co ma być, to będzie. Przywiózł nas tu tuk-tuk z dworca autobusowego (wysiedliśmy za pierwszym rogiem), chociaż umawialiśmy się na dostawę na granicę Poipet za 80BHT. Jasne, każdy musi z czegoś żyć. Nawet jeśli my nie zapłacimy tuktukowcowi, dostanie on haracz od właścicielki biura za dostarczenie klientów. Skoro już tu jesteśmy, łamiemy się i decydujemy na ofertę klimatyzowanego autobusu do Siem Reap za 400BHT. W szybkim tempie dochodzi kolejne 400BHT za załatwienie wizy. Wiemy już, że jesteśmy ofiarami najpopularniejszego na granicy oszustwa i że przypłacamy za transport i wizę, a w dodatku nie ruszymy dopóki nie znajdzie się jeszcze paru naiwniaków do kompletu. Po jakimś czasie dołącza do nas australijska para, ale znika pracownica biura z ich paszportami. Siedzimy więc i czekamy.

Droga do Siem Reap to przeżycie przeżyć (z perspektywy lat wiadomo, że to se ne vrati, teraz dostanie się do Siem Reap lądem to żadne wyzwanie). Agencyjny minibus zakończył swój kurs parę zakrętów za siedzibą Ploy Siam. Przewodniczka kazała nam wysiąść i przejść granicę pieszo, a następnie odnaleźć Mr Dodo, wskazanego uprzednio Azjatę w kapeluszu (jakich po kambodżańskiej stronie kręciło się setki), który miał nas przejąć i dostarczyć do Siem Reap. Operacja wygląda podejrzanie, a prawdopodobieństwo, że zostaliśmy przekręceni na 1200BHT rośnie z minuty na minutę. Kolejka na przejściu granicznym w niczym nie przypomina odprawy lotniskowej – tłok, ścisk, smród, zgiełk, drugim pasem ciągnie rzeka Azjatów, a urzędnik wyglądający na 12-latka wbija im pieczątki do odpowiedników paszportów. Spotykamy dwóch rodaków, kombinują jak przebić się przez kolejkę i lądują koło nas, żaden nie jest lekarzem, więc nie możemy skonsultować się w sprawie oka Moniki (wielka gula po zderzeniu z jakimś owadem w Sukhothai), ale jeden ma złotą obrączkę, a ta podobno sprawdza się przy jęczmieniach. Warto spróbować. Urzędnicy litują się nad nami (Monika wygląda jak pirat z przepaską nocną z samolotu zaciągniętą na jedno oko) i pozwalają odprawić się przy mniej zatłoczonym okienku Thai passports zamiast Alien passports.

Tajowie zabierają nam wszyte do paszportów departure cards i znajdujemy się na ziemi niczyjej, gdzie luksusowe kasyna wyrastają pośród śmieci, kurzu i setek ludzi pchających we wszystkich kierunkach wózki domorosłej konstrukcji. Australijczycy nerwowo rozglądają się za Mr Dodo, głośno żałując, że nie zrobili mu zdjęcia i rozważając, czy to w ogóle było możliwe na granicy. Tymczasem Mr Dodo odnajduje nas i wnioskujemy, że mamy za nim podążać. Klimatyzowany non-stop bus do Siem Reap był jedynie mrzonką. Czeka nas jeszcze druga odprawa, wypełniamy arrival cards i stawiamy pierwsze kroki na khmerskiej ziemi. Mr Dodo każe nam czekać na 34 osoby, a raczej 34 jeleni, którzy jak my uwierzyli, że aby dostać się do Kambodży trzeba skorzystać z pośredników. Teren przygraniczny dostarcza wielu scenek rodzajowych – wszędzie brud, kramiki z jedzeniem, wielkie ciężarówki wyładowane ramami od rowerów i innym złomem, przedziwne konstrukcje jeżdżące. Wokół nas szepty „Come, come”, czujemy się jakbyśmy nielegalnie przekraczali granicę. Złudne poczucie bezpieczeństwa daje towarzystwo innych obcokrajowców. Zacieśniamy szeregi i przyspieszamy kroku. Jeśli ktoś myślał, że zmierzamy prosto do autobusu, był w błędzie. Lądujemy w lobby hotelu i znowu czekamy – „More people crossing the border”, wyjaśnia Mr Dodo. 4 osoby się wyłamują i organizują sobie taxi. Czekamy, ale zaczynają nam puszczać nerwy. Marta rusza do ataku, pani na recepcji krzyczy coś do komórki i dostajemy upragniony sygnał, że nasz autobus podjechał.

Na początek 2 wiadomości: dobra, że jedzie z nami przewodnik i zła, że klima nie działa (ale okna można otworzyć). Pojazd na oko z lat 60-tych. Z tyłu na kupę zwalamy bagaże. Zajmujemy pojedyncze miejsca po lewej stronie. Zapowiedziana 4-godzinna jazda de facto zajmuje 7 godzin ze względu na kiepski stan szosy. Ta droga to piekło, główny highway Kambodży, a w nim dziury, rowy, rozmycia, asfalt tylko gdzieniegdzie, mostki zbite z desek, przed którymi wysiadamy, aby zmniejszyć obciążenie. Zatrzymujemy się na obiad, ale nie mamy gotówki, wyssanej przez Ploy Siam, stać nas na Colę i Sprite’a. Zagadują nas dzieci, licząc na słodycze. Tankujemy na straganie, benzyna jest przelewana z butelek po Coli.

Po przejechaniu przez brudne wioski z biednymi domami i przywiązanymi do nich kapucynkami (w roli domowych zwierzątek), zaczynamy drugi etap, wjeżdżamy na szutrówkę z czerwonej ziemi. W ciągu paru minut wszystko pokrywa czerwony kurz, na zewnątrz i wewnątrz autobusu. Komunikat o otwierających się oknach okazuje się nie do końca prawdziwy – technicznie otwarcie jest możliwe, ale w tym kurzu, wszyscy natychmiast rzucają się do ich zamykania. Kurz już się tu jednak dostał, a przy zamkniętych oknach czujemy się jak w blaszanej puszce na Saharze. Zaczynają z nas spływać czerwone strużki potu. Kiedy się ściemnia, umęczeni, zasypiamy.

Nagle ruch, jesteśmy w Siem Reap. Nasz przewodnik okazuje się być jednocześnie hotelowym naganiaczem. Zachęca nas do skorzystania z usług prowadzonego przez jego rodzinę Baphoun Guesthouse. Specjalna cena, ‘tylko dla nas’ za trójkę – 6$. Teraz zapłacilibyśmy nawet 100, byle tylko wziąć prysznic i wyciągnąć nogi. Marta wygląda jakby miała chorobę słoniową, kostki jej spuchły, potrajając swoją objętość. Jutro Angkor, staramy się nie myśleć, że trzeba będzie wrócić tą samą drogą do granicy. W pokoju na ścianie wiszą ogłoszenia „No weapon”, pozostaje nam wierzyć w zapewnienia naganiacza o bezpieczeństwie.

Angkor Wat

Kambodża to kraj paradoksalnych kontrastów. Zero drogi, czerwony kurz, smród i bieda prowadzą do złotego, świetnie zorganizowanego turystycznie miasta. Wybór hostelu jest równoznaczny z wykupieniem całego pakietu. Pracownicy zamówią transport do Angkor, poinformują co warto zobaczyć i ile zapłacić, wykupią bilety na łódź, na koniec przedstawią rozliczenie i pożegnają „See you again. Ya.Ya.Ya”. Każdy pensjonat chce się znaleźć w Lonely Planet, każdy się stara. Kierowca także wiezie turystów zgodnie ze swoją koncepcją. Tysiące zwiedzających dziennie, przywożonych tuk-tukami, rykszami, motorynkami (wynajmowanymi razem z kierowcą ze względu na liczne wypadki drogowe), klimatyzowanymi vanami, minibusami, czy luksusowymi land cruiserami, nie może wylądować rano przed główną świątynią. Kierowcy podzielili więc teren między siebie i ruch rozkłada się równomiernie.

Nasz kierowca Ian (bardzo nas ucieszyło swojsko brzmiące imię) zdecydował, że rozpoczniemy zwiedzanie Angkor Thom (ostatniej stolicy imperium khmerskiego) od świątyni Bayon, znajdującej się w samym centrum kwadratu, na planie którego zbudowano miasto. Pierwotnie można było w tej budowli podziwiać 54 wieże ozdobione 216 twarzami. Obecnie jest ich mniej. Dla laika różnią się nieznacznie, choć jedna odznacza się wyraźnym uśmiechem. Rzeźbiący świątynię łączyli się ponoć w pary, aby przyspieszyć pracę nad posągami. Byli osobni specjaliści od prawej strony i od lewej strony, stąd np. jedna brew jest uniesiona, a druga opada. Różnią się także motywy ozdobne po obu stronach szyi.

Ruiny przytłaczają swoim ogromem i wspaniałością. Szkoda, że nie widzieliśmy (o ile w ogóle istnieje) modelu z czasów świetności Angkor Thom. Nie chce się wierzyć, że ta siedziba khmerskich bogów, powstała w XII wieku, była przez wieki zapomniana. Opuszczona w XV wieku, kiedy stolicę przeniesiono do Phnom Phen, została odkryta ponownie w 1860 roku przez francuskiego podróżnika. Przez okres zapomnienia ruiny porosła dżungla. Teraz trwają intensywne prace renowacyjne, a wpływy z turystki stanowią istotną część kambodżańskiego PKB. Za jednodniowy bilet zapłaciliśmy 20$ każdy.

Oglądamy szereg mniejszych świątyń, a zanim trafimy do głównej – Angkor Wat, kierowca zabiera nas na posiłek. Nie bardzo aprobuje naszą woltę do knajpy obok, gdzie podawana są naleśniki, preferowane przez tych wciąż na diecie. Obsługuje nas na oko 12-letnia dziewczynka, świetnie władająca angielskim – słówka i akcent podłapała od turystów. Pomaga tylko znajomej, tak naprawdę sprzedaje piraty przewodników Lonely Planet i publikacji o Angkor. Nie sposób jej odmówić, dostajemy 2 przewodniki w cenie 1. Przekręt polega na tym, że książki są czarno-białe, poza tym detalem – jakość nielegalnych kopii jest bardzo dobra.

Angkor Wat zostawiliśmy sobie na deser. Niestety czujemy się już nieco zmęczeni historycznymi kamieniami. Mają rację ci, którzy radzą, żeby Angkor sobie dawkować. Próba ogarnięcia całości w jeden dzień może prowadzić do przesytu, a poza tym trzeba utrzymać spore tempo. Największa świątynia jest otoczona płaskorzeźbami z indyjskich eposów Ramajany i Mahabharaty – na samo studiowanie scen z reliefów (ponad 900 metrów, ponad 20 000 postaci) można by poświęcić jeden dzień. Może tu kiedyś jeszcze wrócimy.

Na koniec pomyłka – miał być zachód słońca podziwiany ze świątyni położonej na wzgórzu. Nie dane jest nam doświadczyć obiecanego romantyzmu, podobnie jak setkom turystów oblepiającym każdy wolny skrawek ruin, choć sądząc po paniach w szpilkach, oczekiwania niektórych były spore. Nadeszły chmury, więc uciekamy zanim wszyscy wpadną na ten sam pomysł i Ian odstawia nas do pensjonatu. Po prysznicu wybieramy się na spacer po złotym mieście, patrzymy na wypasione hotele i jemy wypasioną kolację – tofu, Cambodian sping rools, chińskie pierożki, krewetki, słodko-kwaśna ryba.

Życie na wodzie

Pobudka o 4:40, a o 5:30 samochodem osobowym udajemy się nad jezioro Tonle Sap. Po drodze dosiadają się 2 osoby, na szczęście nie jest daleko, bo 4 osoby na tylnym siedzeniu to już wg naszych standardów lekka przesada, choć tutaj to norma. Przechodzimy przez slumsy i okrętujemy się. Przy górze śmieci i stadzie świń czekamy na skompletowanie załogi. Mamy VIp-owskie miejsca – przywiązane do pokładu bambusowe krzesła z poduchami. Wkrótce odkrywamy, że łódź dysponuje także super głośnym silnikiem i jest sterowana za pomocą kierownicy i skomplikowanego systemu pedałów i dźwigni, połączonych sznurkami. Na tym ustrojstwie spędzamy około 7 godzin, podziwiając życie na wodzie. Pierwsza część wiodąca przez jezioro nie należy do fascynujących, ale po wpłynięciu na rzekę Sangke włącza się kalejdoskop barwnych obrazów: chaty na palach lub łodziach; czółna sterowane przez mieszkańców: kilkulatki, kobiety, starców; dzieci sikające do rzeki; dzieci kąpiące się w rzece; dzieci płynące czółnami do szkoły; kobiety myjące w rzece jedzenie; rodzina myjąca w rzece zęby, a tuż obok ojciec płuczący świński łeb. Inny wymiar, inny upływ czasu, inne problemy, inne stresy, wszystko inne. Płyniemy dalej, robimy zakupy w rzecznym sklepie, które ratują Krzyśka przed śmiercią głodową. Mijamy wąskie gardło, gdzie smagają nas nabrzeżne gałęzie przy próbie minięcia się dwóch łodzi.

W końcu Battambang, drugie największe miasto Kambodży. W porcie wita nas szarańcza przewoźników. Szukamy takich, którzy zabiorą nas do narajonego nam jeszcze w Siem Reap – Royal Hotel. Nie zamierzamy zostawać kolejnej nocy w Kambodży, jednak znów ulegamy presji przewoźników i korzystamy z darmowej podwózki do hotelu. Monika załapuje się na minibus, a resztę zabierają ‘na plecaka’ motocykliści. Skoro jesteśmy już w mieście, postanawiamy przed zameldowaniem się w hotelu, sprawdzić opcje dostania się do Poipet jeszcze tego dnia. Krzysiek zostaje z bagażami, a dziewczyny ruszają na poszukiwania taksówki. Po paru nietrafionych kosztowo próbach, podchodzimy do grupki panów stojących przed białym, nieoznakowanym samochodem. Strzał w 10. Kierowca twierdzi, że w 3 godziny i za 500BHT zabierze nas do granicy. Deal życia – nie będzie powtórki z czerwonej szutrówki. Na rogatkach kierowca uiszcza łapówkę za nielegalny przewóz cudzoziemców, innych przygód brak, jedziemy sprawnie i wygodnie. Po drodze mija nas masa wyładowanych po brzegi, a w zasadzie obwieszonych ludźmi pick upów. Granicę przekraczamy bez problemów.

Już po tajskiej stronie, w Aranyaprathet mamy przestój spowodowany koniecznością wymiany waluty. Na dworcu nie akceptujemy zaproponowanego nam, szalbierskiego kursu: 1$=26BHT (normalnie 40BHT), za to kurs 36BHT w pobliskim hotelu przyjmujemy z ulgą. O 4:30 po burgerach z 7Eleven ładujemy się do autobusu do Bangkoku. W stolicy niestety nie łapiemy się już na ostatni autobus na południe, więc taxi (120 BHT) jedziemy na dworzec kolejowy i kupujemy bilety na 22:50 za 464 BHT. Jest czas na dworcowy prysznic i kolację. W pociągu nie mamy miejsc sypialnych, mimo to podróż nie jest wyczerpująca. Dostajemy nawet 2 przekąski. Niepokoi nieco deszcz po drodze, bardzo niepożądany, bo przed nami plaże Krabi.

Plażowo

W Krabi zaczynamy od rozpoznania terenu. Pensjonat polecany przez Lonely Planet okazuje się fiaskiem. Decydujemy się na najdroższe spośród 5 obejrzanych miejsc – hostel Chanchalay, 400BHT z łazienką. Nie jest to wymarzony bungalow na plaży, ale ma swój klimat, a jego nazwa oznacza morski domek. Najfajniejsza jest łazienka, prysznic to w zasadzie przybudówka pod bambusowym zadaszeniem, przewiewem z zewnątrz i piękną, biało-niebieską mozaiką.

Widząc owocowe szejki, Marta rezygnuje z gotowanej diety. Niebo w gębie, podobnie jak pad thai i krewetki z ananasem. Za to zupa tom yum w łagodnej, turystycznej wersji, zabija nas ostrością. Poddają się nawet najzagorzalsi miłośnicy pikantnej kuchni. Po jedzeniu Marta z Moniką udają się na plażę Ao Nang, aby wykupić wycieczki w rekomendowanej agencji. Jutro kajakowanie po namorzynach, a pojutrze – 4 wyspy i snorkeling. Martwią nas przelotne opady, ale sprzedawca wycieczek zapewnia nas, że jego doświadczenie mówi mu, że kolejne dni będą piękne.

I są. Pogoda dopisała. Kajaki przyjemne, ale bez rewelacji. Najśmieszniejsze są kapoki z napisem Lipa. Mieliśmy prywatną wycieczkę, bo reszta wybrała opcję połączoną z nurkowaniem z rurką, więc odpłynęła z innym przewodnikiem. Odpływ i zbyt płytka woda nie pozwoliły nam wpłynąć zbyt daleko w namorzynowy kanion. Poprosiliśmy przewodnika, aby nie stać w tłumie przy kapucynce i popłynęliśmy na wczesny lunch. Do małej laguny z bambusową konstrukcją dotarliśmy jako pierwsi. Lunch zjedliśmy w małym raju (super ostra wołowina, kalmary, krewetki, ananas i arbuz). Resztkami owoców nakarmiliśmy własnoręcznie kapucynki. Po przybyciu reszty turystów, miejsce błyskawicznie straciło swój czar. Bogatsi o poznanie lokalnej fauny: kapucynki, kraby, chodzące ryby, wielkie motyle i jaszczury, poprosiliśmy o podrzucenie do Ao Nang i tam skorzystaliśmy z plażowych przyjemności – opalania i kąpieli. Załapaliśmy się nawet na darmowe ananasy zachęcające do masażu stóp. Na targu w mieście zakupiliśmy rambutany. Poczucie raju dopełniła kolacja z krewetkami z nerkowcami i szejkiem z owoców tropikalnych.

Kolejny dzień w tych samych rajskich klimatach. Podróż longtail boat od wyspy do wyspy połączona z plażowaniem i snorklowaniem. Błękitna woda, biały piasek, skały o fantastycznych kształtach i jaskinie, blask słońca, rafy, ryby, jeżowce z błękitno-pomarańczowymi wzorami – to trzeba samemu zobaczyć, nie da się opisać tych przyjemności. Przed kolacją chłodzi nas burza.

Do raju można szybko przywyknąć, a nawet się od niego uzależnić. Udajemy się promem na Ko Phi Phi (2 godziny w pełnym słońcu, ukryci pod pareo) i wynajmujemy prywatną łodź longtail. Odwiedzamy Maya Bay i nurkujemy przy rafie. Wieczorem próbujemy kolejnych owoców – odważne podejście do śmierdziela duriana o mydłowatej konsystencji; gujawa o kwaskowatym, cierpkim smaku (pewnie zasługa kumulacji witaminy C), chropowata na języku; dragon fruit z białym, bezsmakowym miąższem z milionem czarnych pesteczek i powrót z ulgą do arbuza.

Następny dzień spędzamy na prywatnym rejsie do Chicken Island, opalaniu się na wyspie i nurkowaniu. Na pożegnanie raju, Martę ugryzła niewinnie wyglądająca, czarno-biało-pomarańczowa rybka, niby akwariowa, a ślad jest. Czas wracać do Bangkoku.

Bangkok lub Ajutthaja

Przedostatniego dnia w Tajlandii urządzamy sobie fantastyczny maraton po mieście, ale wcześniej 12 godzin w autobusie VIP z Krabi i lądowanie na dworcu południowym o 4:30. Autobus na wypasie – 32 pasażerów, w rzędzie 2+1 szerokie miejsca, różowe firanki, kocyki i poduszki, wygodniej niż w samolocie. Czekamy do 6 na otwarcie przechowalni bagażu i łapiemy autobus do Damnoen  Saduak, czyli pływającego targu, oddalonego 109 km od Bangkoku. Nie należy wierzyć Lonely Planet, że targ jest tylko w części komercyjny. Pykamy parę fotek kobiet w tradycyjnych strojach i bambusowych kapeluszach, sprzedających owoce, ale one też są tu dla turystów. Wynajęta łódka wiezie nas od kramu do kramu z drewnianymi, rechoczącymi żabami, balsamem tygrysim, przyprawami i innymi, kiczowatymi duperelami. Kosztujemy kokosowych placuszków, wręczamy werbalnie oczekiwany napiwek i konstatujemy, że pocztówki sprzedawane na każdym rogu starego miasta odbiegają znacząco od rzeczywistości.

Po powrocie na dworzec, taxi zabiera nas do River View Guesthouse. Czasy świetności hotel ma dawno za sobą, choć recepcjonistki zdają się nie zauważać upływu czasu. Po trwającym wieki check-inie, udajemy się pędem, czyli Expressem rzecznym do Wat Phra Kaew i wchodzimy za darmo (normalnie 200BHT). Konieczny przyzwoity rękaw, w podkoszulkach i mini nie ma zwiedzania. Wat z niepozornym Szmaragdowym Buddą jest niezwykły, wręcz ogłupiający: złoto, porcelana, miliony motywów, po 5 minutach nie wiadomo na czym skupić wzrok. Oglądamy też gigantycznego, leżącego Buddę w pobliskim Wat Pho, jednej z największych i najstarszych stołecznych świątyń.

Po całkowitym owatowaniu czas na część komercyjną. Tuk-tukiem jedziemy w stronę Siam Square i przenosimy się do innego świata, zdefiniowanego dwoma ogromnymi centrami handlowymi. Nie bardzo potrafimy się tu odnaleźć. Głód zaspokajamy sushi z supermarketu, w którym oglądamy przyprawy. Przerzut tuk-tukiem na Patpong, dzielnicę przysmaków, zakupów i uciech, czyli ogromny kram dla turystów z podróbami i ping pong shows. Raj zegarkowo-szaliczkowo-duperelowy. Łup tego wieczoru – Rolex. Spełnieni wracamy tuk-tukiem do hotelu.

Ostatniego dnia Monika udaje się do Ajutthai, a Marta z Krzysztofem zostają w Bangkoku. Wypad do Ajutthai kosztuje Monikę aparat fotograficzny, ukradziony z kosza rowerowego przez gang skuterowców. W drugiej podgrupie dzień mija mniej stresująco – śniadanie na 8 piętrze z widokiem na rzekę Chao Phraya; dostawa bagaży tuk-tukiem na główny dworzec kolejowy Hua Lamphong; Wat Traimit ze szczerozłotym Buddą (podobno największym na świecie); spacer po China Town (największy bazar tekstylno-przemysłowy); Wat Arun, czyli świątynia jutrzenki, uwieczniona na 10 BHT monetach z tysiącami porcelanowych, unikatowych kwiatów na ścianach i wieżą w stylu khmerskim. Następnie przeprawa Chao Express do Pier 15 w górę rzeki, w okolice parku Dusit z królewskimi pałacami. Po opuszczeniu promu od razu trafiamy na prawdziwy targ warzywno-rybny i zachwycamy się setkami gatunków wyłożonych na lodowych ladach oraz żółwiami i jakby węgorzykami w plastikowych miskach z wodą. Bardzo długi spacer wzdłuż niekończących się murów Dusit trwa i trwa, co sprawia, że spóźniamy się na zakup biletów do największej na świecie tekowej budowli – Pałacu Vimanmek. Musimy zadowolić się widokiem Budynku Sali Tronowej. Kontynuujemy spacer w stronę Pomnika Demokracji, skręcamy w dzielnicę Banglamphu w Thanon Khao San – mekkę backpackersów. Gorączkowe, ostatnie zakupy; powrót na dworzec po Monikę i z powrotem. Monika też chce zobaczyć Khao San i kupić pamiątki. Nic nie wychodzi z pożegnalnej kolacji, zakupy wygrywają. Wrzucamy coś w fastfoodzie z głośną muzą (domena Khao San), jeszcze raz dworzec, prysznic, lotnisko i odlot, dokładnie miesiąc przed tsunami.

3 tygodnie wystarczyły, aby zarazić się Azją, a to nieuleczalna choroba. Wracaliśmy tu wielokrotnie, mimo to do dziś nie udało nam się dostać do Vimanmek Mansion. To nic, wiemy, że będziemy wracać do skutku.

  • Tajlandia to idealne miejsce na pierwszą, indywidualną, daleką podróż – egzotycznie, ale wygodnie, ze względu na rozwiniętą infrastrukturę turystyczną
  • Jedzenie – tanie i najlepsze na świecie, od curry, przez pad thaia i owoce morza po fantastyczne, nieznane owoce
  • Kraj uśmiechu – nawet jeśli zdarzy się przekręt, to na ogół turysta jest stroną awanturującą się
  • Od lat rozwijający się przemysł turystyczny pozwolił na udoskonalenie wszelkiego rodzaju drobnych oszustw – ustalone 15 staje się 50BHT przy rozliczeniu z taksówkarzem, niedokładne przeliczenie po kursie, dowóz do współpracującej agencji, hotelu czy restauracji zamiast uzgodnionego miejsca
  • Można przytyć – większości potraw trudno się oprzeć
  • Uwaga na duriany – nie bez powodów zakazane jest ich wnoszenie do hoteli i przewóz liniami lotniczymi

Nasza ocena podróży (w punktach/100)

Jedzenie

Transport

Kwatery

Ludzie

NAPISZ DO NAS

Jeśli masz pytania dotyczące podróży to z przyjemnością na nie odpowiemy