BORNEO 2013
CZASEM WARTO WEJŚĆ DRUGI RAZ DO TEJ SAMEJ WODYSingapur
Po udanym, namibijskim eksperymencie w znanym już towarzystwie postanowiliśmy przejechać wzdłuż i wszerz malezyjską część Borneo. Organizatorem jest Wojtek, który z Warszawy w kooperacji z lokalnym biurem podróży (Amazing Borneo) zaplanował marszrutę, załatwił przejazdy i rezerwacje w hotelach.
Zanim zaczniemy kolejną malezyjską przygodę, odwiedzamy Singapur. Lotnisko powitało nas przyjemnym chłodem, który skończył się brutalnie wraz z wyjściem z budynku na przystanek autobusowy. Wilgotny gorąc oblał nas natychmiast od stóp do głów – znak, że dotarliśmy do Azji. Chwila zamieszania ze znalezieniem właściwego autobusu i odjeżdżamy shuttlem do hotelu Marina Bay Sands. Na recepcji zostajemy poinformowani, że nasze pokoje deluxe (żyje się raz!) załatwione przez przedstawicielkę biura TUI w Polsce (kontakt Wojtka) w super promocyjnej cenie zostały upgrejdowane do apartamentu prezydenckiego. No trudno, chwilę marudzimy dla zasady, ale obietnica city view z okien nas przekonuje. Wjeżdżamy na 52 piętro prywatną windą (chwilę jej szukaliśmy, a pozostałe nie jechały tak wysoko), zatyka uszy, otwieramy drzwi i … kompletny opad szczęki. 509 m2, 15 000S$/doba, 2 salony, 3 sypialnie, pokój muzyczny do karaoke, fortepian, salonik fryzjerski, 2 kuchnie, siłownia, 2 sauny, pokój do masażu i 5 łazienek – wszystko to wyłącznie do dyspozycji naszej szóstki. Zwiedzanie miasta i główna atrakcja, basen na 57 piętrze będą musiały zaczekać, na razie zwiedzamy nasz apartament i zbieramy szczęki z podłogi.
Po 1,5 godzinie wjeżdżamy na dach i kolejne WOW – basen niemal na całej długości dachu zarezerwowany jest wyłącznie dla gości hotelowych. Nierezydenci za opłatą mogą jedynie wejść na odgrodzony od basenu taras widokowy. Z basenu oczywiście panoramiczny widok na gigantyczne wieżowce ze szkła i stali otaczające jezioro, które odgradza je od naszego hotelu. Szybka kąpiel, light show przed hotelem i wypad do przyhotelowego centrum handlowego w poszukiwaniu obiadu. Arkadia przy tym to sklepik osiedlowy. Po centrum pływają imitacje weneckich gondoli. Obiad w food court (jedno z pięter) – meat balls noodle, dim sum, kalmary – około 30S$ dla dwojga (uwaga – płacić można tylko gotówką). Potem do łóżek, pewnie nigdy w życiu nie będziemy już spać w takich warunkach, więc chcemy wykorzystać nasz apartament na maxa. Nawet zagorzali fani hardcoru, homestays, namiotów i braku pryszniców biegali z iPadami i kręcili filmiki z deskami sedesowymi na fotokomórkę w rolach głównych.
Singapur – Kuching
Lądowanie w Kuching późnym wieczorem (wylot 18:20), więc mamy jeszcze dzień na liźnięcie Singapuru. O 6 meldujemy się na basenie na wschód słońca, potem 2 godziny konsumujemy, bo śniadanie jest tak samo wypasione jak nasz apartament. Możemy wybierać spośród mnóstwa opcji: śniadanie amerykańskie, hinduskie, chińskie, malajskie, jakie kto sobie życzy, a na deser owoce wszelakiej maści. Trudno się po tym ruszyć, ale okrążamy jeziorko i pykamy grupową fotkę pod symbolem miasta – pomnikiem lwa-syreny, oglądamy salę koncertową z kopułą w kształcie Duriana, hotel Raffles (turystów, niebędących gośćmi nie wpuszczają do środka) i powrót obowiązkowo przez centrum handlowe (nie ma innej drogi, a klimatyzacja jest błogosławieństwem w tym upale) do duriana i drugą stroną jeziora do hotelu.
Lot do Kuching jest krótki (1,5 godziny), a tam czeka na nas pan Lee, który następnego dnia ma nas zabrać do rezerwatu Bako słynącego z dużej populacji nosaczy (proboscis monkeys). W hotelu dołączamy do Michała i Gosi (przylecieli dzień wcześniej przez KL i zdążyli się już spiec na plaży), więc jesteśmy w komplecie. Michał i Gosia rozpoznali teren i wieczorem zabrali nas przez stare miasto na chiński food market (tam kolacja pod chmurką), wracamy wzdłuż rzeki i staramy się odespać jet lag.
Bako
O 8:30 pan Lee zabiera nas do Bako. Tam niespodzianka, w rzece jest za mało wody i nie dopłyniemy do parku. Sytuacja może się zmienić za 4 godziny. Czekamy. Przyglądamy się podejrzliwie łódkowym, którzy chcąc nas uspokoić, pokazują nam mieliznę. Pan Lee proponuje nam alternatywne spędzenie czasu – obejrzenie największej w okolicy chińskiej świątyni. Przystajemy na to ochoczo. Oglądamy wielki kompleks świątynny na wzgórzu i wioskę położoną u jego stóp. Jemy lunch w lokalnej knajpie, mocno przygotowanej na grupy wycieczkowe (pewnie poziom wody często jest niski). Po powrocie do Bako – sukces, prujemy łódkami z silnikami Yamaha jak burza. Aby wysiąść, konieczne jest zdjęcie butów i pobrodzenie do brzegu – woda ma temperaturę zupy. Na miejscu jesteśmy dość późno, więc możemy zrobić tylko najkrótszy trekking. Pierwsze nosacze spotykamy na drzewach przy ostatniej lodgy przy wejściu do parku. Spacer, chociaż krótki (1,8 km) zajmuje nam 1,5 godziny i nieźle daje w kość. Pan Lee (koło 65 lat) nawet się nie zasapał. Końcowy etap to plaża, gdzie decydujemy się dopłacić 30 MYR od łodzi i nie wracać pieszo, tylko drogą wodną. Decyzja z wszech miar słuszna, bo na campingu przy lodgach czekają na naszą sesję fotograficzną nosacze. Następnie mała rundka roślinoznawcza i wracamy łodziami do Bako. Wieczorem grupa dzieli się – jedna część ze znajomymi z samolotu udaje się 40 km od Kuching na kolację, a druga część wybiera na posiłek polecany przez pana Lee food market Top Spot. Ledwo zamówiliśmy i nastąpiło oberwanie chmury. Mamy farta podwójnego, nie dość że zdążyliśmy przed deszczem, to jeszcze jedzenie doskonałe. Za 90 MYR dostajemy mango chicken, oyster pancake, ginger squid, jungle fern, water spinach i muszelki Koyang. Mimo, że serwują muzułmanki, można zamówić piwo. Przed spaniem jeszcze wizyta w chińskiej świątyni naprzeciwko naszego hotelu Harbour View.
Bilans dnia: nosacze, łódki, plaża, 2 świątynie, pyszne żarcie – dzień udany.
U Ibanów – Nanga Sumpa longhouse
Dystans 270 km pokonujemy minibusem w 4 godziny, ponieważ obowiązuje ograniczenie prędkości do 80 km/h, a ponadto nasz kierowca Iban nie bardzo ma we krwi wyprzedzanie wlekących się ciężarówek. Mamy nowego przewodnika, reprezentującego biuro Borneo Adventures, który zarządza przystanki na lokalnym targu (owoce, ryby) oraz na farmie pieprzu, gdzie zaznajamia nas z procesem wyrobu jego białego, czarnego oraz zielonego wariantu. Ten ostatni jest marynowany w occie. Następny etap to 2,5 godziny w longboat. Po drodze doręczamy list ibańskiej rodzinie. Na miejscu kwaterujemy się w lodgy wybudowanej przez Borneo Adventures specjalnie dla turystów. Jest toaleta i prysznic z zimną wodą, światło z generatora do 22:30. Nie ma za to gniazdka elektrycznego, zasięgu, Coca Coli ani piwa. Po kolacji udajemy się na wizytę do long house’u, zamieszkanego przez 23 rodziny. Witamy się z wodzem, słuchamy opowieści przewodnika, pijemy ryżowy bimber i wino. Ibani starają się kultywować swój sposób życia, kręcącego się wokół wspólnotowych aktywności: wspólne party na wspólnym korytarzu. Powoli to się jednak kończy. Niektóre rodziny mają dzieci studiujące w mieście, edukacja jest obowiązkowa, śmiertelność wśród noworodków (średnio 4 dzieci w rodzinie) bliska 0. Część kobiet nosi tradycyjne batiki, ale silniki Yamaha skróciły dystans do cywilizacji i wkracza nowe. Tylko tutejszym kotom raczej nie wyrosną ogony i to się nie zmieni.
Noc jest niesamowita – cykady i od 6 rano koguty, nie ma opcji pospać dłużej, rytm życia wciąż tu dyktuje natura.
Kolejnego dnia wśród atrakcji mamy 1,5 godzinny spacer po dżungli oraz kąpiel pod wodospadem, pod który podrzucają nas longboats. Peeling gratis zapewniony przez małe rybki, które zaczynały niemiłosiernie skubać, kiedy człowiek przestawał się ruszać. Można się było na początku nieźle wystraszyć. Reszta dnia to relaks na werandzie i zakupy u Ibanów.
Orangutany w Semenggoh
Wstajemy wcześnie, żeby zdążyć na karmienie człekokształtnych o 9:00, gdyż tylko wtedy jest pewność, że się je zobaczy. Strażnicy przynoszą michy z owocami i zaczyna się – po linie nad naszymi głowami sunie małpi nastolatek, wkrótce dołącza do niego matka i maleńkim orangutankiem. Nastolatek podaje jej owoce, żeby nie musiała się męczyć. Na drugiej platformie zaszczyca nas obecnością Richie, kierownik stada, lat 30. Siedzi dostojnie, a wokół niego tańczy Selina, je nogami, w jedną nogą trzyma ananasa, drugą nogą i łapą trzyma się liny, a ostatnią kończyną wsuwa papaję. Pozazdrościć elastyczności. Inna małpa – Eric – podchodzi, porywa reklamówkę i ucieka na drzewo, skąd rzuca na gapiów gałąź. Psotnik.
Kota Kinabalu
Następny przystanek Kota Kinabalu. Po wylądowaniu od razu runda po mieście. Na pierwszy ogień wybrzeże: Central Market, Filipino Market, Handicraft Market. Wybrzeże to jedzeniowy raj: grillowane kalmary (6 sztuk – 12 MYR), red snapper z ryżem (35MYR), wielka krewetka (8MYR). Dym z grilli i wyłożone na lodowych ladach świeże owoce morza wyglądały bardzo zachęcająco, a w zachodzącym słońcu wręcz zjawiskowo (the best of Asia).
Po kolacji szukamy hotelu na ostatnie 3 noce. Część grupy ma zarezerwowane miejsce w wypasionym resorcie Shangri la, a druga część zdała się na spontan, więc czas coś znaleźć. Opcje przy lokalnym (ubogim) odpowiedniku Khao San, czyli Australia Place, nas nie zachwyciły (hostele 58-70MYR, hoteliki 100-150MYR, dla porównania Gaya Centre Hotel, w którym mamy nocleg z biura podróży, to koszt za pokój dwuosobowy 185MYR). Decydujemy się na 2 dwójki w Best Western (290 MYR). Na koniec dnia spacer po dzielnicy barowo-klubowo-rozrywkowej.
Kinabalu National Park
Bladym świtem serpentynami udajemy się minibusem w kierunku parku, gdzie czekają na nas Poring Hot Springs i canopy walk. W źródłach masa Chińczyków, trudno się wcisnąć. Canopy walk, czyli lianowy mostek nad koronami drzew – fajna sprawa. Na deser raflezja – największy kwiat świata, kwietnie 4-7 dni co 4 lata. Jak już się uda i u kogoś w ogródku pojawia się raflezja, to od razu jest okazja do skasowania po 20 MYR od łba chętnych do obejrzenia tego zjawiska turystów i budżet rodzinny zostaje zasilony na najbliższe 4 lata.
Wieczór na wybrzeżu w Kota Kinabalu wśród owoców morza – uczta krewetkowo-kalmarowo-warzywna. Jutro wyjazd na lotnisko o 5 rano.
Sandakan – Kinabatangan
Przyjemne odkrycie lotniskowe – bez problemu można wnosić wodę na lotach krajowych.
Z lotniska przez Sandakan wiezie nas nowy kierowca (z nowego biura podróży – podnajmowanie kolejnych agencji to najwyraźniej praktyka powszechnie stosowana przez Amazing Borneo), a w zasadzie dwóch, bo drugim busem jedzie część naszych bagaży. Zatrzymujemy się na śniadaniową zupkę i po godzinie docieramy do jaskini Gomantong Forest Reserve. Część grupy odkrywa ogromne przestrzenie i lokalną faunę, a część decyduje się poczekać w przyjemnym pawilonie pod wentylatorem i uniknąć bezpośredniego kontaktu z milionem karaluchów, stonóg i tonami jaskółczego guano. Jaskinia słynie z Swiflets birds’ nests, czyli jaskółczych gniazd, z których Chińczycy kochają gotować jedną ze swoich ulubionych zup. 1 kg białych gniazd ze śliny jaskółek to wydatek rzędu 5000$. Dobry biznes.
Dalej już prosta droga do Kinabatangan, zakończona przeprawą łodziami do Bilit Rainforest Lodge. Obsługa to prawie sami ladyboys, z początku zdystansowani, ale po 1 dniu już się do nas przyzwyczajają. Tu jest moment na oddech i odpoczynek. W planie mamy 3 przejażdżki po rzece w poszukiwaniu dzikich orangutanów, nosaczy i pigmejskich słoni. Okazuje się, że słonie zeszły w dół rzeki i za ich odnalezienie (bez gwarancji) trzeba dopłacić 40 MYR od osoby (240 MYR za łódź). Schodzimy z ceny o połowę i udaje nam się zobaczyć słonie. Co prawda nie musieliśmy płynąć dalej, ale jako że po drodze namierzyliśmy także orangutany, nosacze i masę ptactwa, płacimy.
Noclegi na wypasie, tylko patent z ciepłą wodą trudno rozszyfrować. Naszego przewodnika denerwuje mocno nasza dezorganizacja, a próbuje nas ostrzec przed grasującymi na terenie makakami „Listen, because I won’t say it twice”. Udaje nam się obronić cały nasz dobytek przed tymi małpimi złodziejami.
Rankiem o 6:30 czeka nas kolejna podróż łódką po zamglonej rzece, klimaty jak z jądra ciemności, mnóstwo ptactwa: zimorodki, purple herons, hornbills, a w bonusie – krokodyl, prawdziwy 🙂
Kolejna atrakcja to spacer po dżungli do Oxbow Lake i to, na co wszyscy czekali – mega pijawki tygrysie. Pijawki atakują z każdej strony, do tego błoto po kolana, szybkie tempo, nie ma jak rozejrzeć się po dżungli, bo cały czas trzeba patrzeć pod nogi, czy błocko nie wsysa i na ręce, czy się nic nie przysysa. Czujność była tak wysoka, że mimo licznych prób, żadna pijawka nas nie przechytrzyła, za to mieliśmy okazję zobaczyć jak wygląda przyssanie na przykładzie przewodnika. W drodze powrotnej nieco się pogubiliśmy. Suma summarum – jungle walk odhaczony.
Przed zmrokiem jeszcze jedno boat safari , głównie z makakami i zimorodkami, choć trafiło się także stadko nosaczy i sesja makro przylatujących na werandę insektów.
Selingan
Przerzut poranny na przystań, z łodzi fantastyczny widok na portowe miasteczko z domami Filipinos na palach i meczetem, który wyglądał jakby unosił się na wodzie. Mimo zamieszek z Filipińczykami (Sułtanat Sulu) trwającymi od lutego z ofiarami po obu stronach, realizujemy w pełni program wycieczki. Oficjalne komunikaty dla turystów zapewniają, że jest bezpiecznie, a mimo to na każdej łódce są podobno tajniacy-ochroniarze. Po 1,5 godzinie docieramy do Turtle Islands. Pierwsze skojarzenie z Robinsonem Crusoe – piasek, palmy i woda jak z pocztówki. Od razu startujemy na plażę, oglądamy rybki i rafę, kontynuujemy byczenie się po lunchu. Główne atrakcje czekają nas nocą. Po kolacji i obejrzeniu małego muzeum i filmu o rozmnażaniu się żółwi, zaczyna się wielkie czekanie. O 21:30 idziemy na plażę i oglądamy 3-punktowy program:
- Żółwica składająca 99 jaj
- Składanie żółwich jaj w dołku w wylęgarni
- Wypuszczanie małych, dopiero co wyklutych żółwików do morza.
Ostatni punkt całkiem fajny, pierwszy trochę zbyt inwazyjnie naruszał prywatność żółwicy. Od milionów lat żółwice przypływają na te wyspy, żeby podtrzymać gatunek i fajnie byłoby gdyby mogły to robić bez podglądactwa.
Labuk Bay Proboscis Monkeys Sanctuary – Kota Kinabalu
Wczesna pobudka, bo musimy wrócić do Sandakanu i na 9:30 zdążyć na karmienie nosaczy w Labuk Bay. Zbryzgani słoną wodą meldujemy się w parku o 9, gdzie zaczyna się nosaczowa orgia. Skubane doskonale wiedzą, o której jest pora karmienia i schodzą się gromadnie, a całość tworzy super spektakl. Małpy można podziwiać na odległość ramienia: stare, młode, samice z małymi. Fotografowie uwieczniają portrety, a potem polują na skoki.
Lotem o 13:30 wracamy do Kota Kinabalu, gdzie rozdzielamy się na 2 grupy: luksusowa ekipa udaje się do Shangri La, a reszta zostaje w Best Western eksplorować dalej miasto i wyspy w parku Tunku Abdul Rahman.
Jemy doskonałą kolację u Chińczyka – won ton soup, lemon chicken, prawn curry i soczki za 80 MYR.
Stały refren, czyli wczesna pobudka i polowanie na łódkę w Jesselton Point. Wyjęczeliśmy cenę 250 MYR z płetwami i opłatą terminalową za objazd 3 wysp: Mamutik, Manukan i Sapi. W cenie kąpiele, opalanie, rybki, rafy, a przerzut z wyspy na wyspę na telefon. Wczasy w beczce. Atmosfera relaksu sprawia, że zapominamy o kłopotach żołądkowych po hinduskiej herbatce i przygotowane przez Hindusa murtabaki znikają w szybkim tempie, podobnie jak nabyte w porcie samosy i naleśnikowe kapuśniaczki. Na plażach podziwiamy lokalną modę: Chińczycy pływają w kapokach, niektórzy w kombinezonach od stóp do głów. Następnego dnia i szukaniu jogurtu na spalone plecy, te stroje nie wywołują u nas już takiej radości. Zjaranie w wodzie zajmuje dosłownie chwilkę, a boli potwornie. Na topie są też selfies wykonywane najnowszym Samsungiem Galaxy przez chińskie turystki.
Jeśli ktoś nie chce wynajmować całej łodzi, może nabyć bilet w kasie (cena wyjściowa za 3 wyspy 43-53 MYR, cena za 1 wyspę 23 MYR + 7,20 MYR opłata terminalowa i 10 MYR wejściówka do parku) i czekać, aż się łódź napełni. Odjazdy średnio co pół godziny, od 8:30 do 16-17.
Obie grupy spotykają się ponownie na kolacji w Thai Orchid Restaurant z dobrym (choć w porównaniu z nabrzeżnym targiem – drogim) jedzeniem. Nieco przeszkadza nam kanałowy zapach dobiegający od morza (wyraźniejszy w restauracji niż na straganach, gdzie tłumią go inne wonie).
Wspólna kolacja na Filipino Market. Targujemy krewetki i rybkę za 100 MYR. W podgrupie z Best Western udajemy się na mniej cywilizowaną stronę bazaru, gdzie pierwszego dnia jedliśmy kalmary z grilla i robimy powtórkę z kalmarów, kosztujemy też alg morskich. Odwiedzamy też targ z rękodziełem (Handicraft Market), najwyższy czas zakupić suweniry, bo kolejnego dnia powrót.
Ostatniego dnia udajemy się na przystań, ponieważ Gosia i Michał zostają parę dni dłużej, więc mają czas na jeszcze jeden wypad na wyspiarskie plaże. Wciągamy samosy i ciastka bananowe oraz mee goreng z jajem (każda potrawa za 5 MYR).
Jest jeszcze czas na wizytę na chińskim Sunday Market z masą pamiątek, T-shirtów, roślin, narzędzi do majsterkowania, a więc z wszystkim, od mydła do powidła. W sklepie przy hotelu kupujemy tradycyjnie maski. Taxi na lotnisko zabiera nas za 30MYR – zgodnie z urzędową ceną.
W Singapurze nie udaje nam się załapać na darmową wycieczkę po mieście oferowaną przez lotnisko pasażerom, którzy mają 6 godzin między lotami. Aby z tej atrakcji skorzystać, nie można wyjść ze strefy tranzytowej, a my przylecieliśmy Air Asia, więc nie było to możliwe. Pozostały sklepy i ogrody orchidei oraz obiad w obrzydliwej, drogiej, tajskiej knajpie. Nie polecamy knajpy lotniskowej, ale Borneo z pewnością warto odwiedzić.
- orangutany i nosacze na wyciągnięcie ręki, w swoim naturalnym środowisku
- krewetki wielkości pięści i kalmary jak arbuzy, prosto z morza, przygotowywane we wskazany przez zamawiającego sposób za grosze
- możliwość obserwowania na żywo podtrzymywania gatunku przez żółwie
- spacer po chybotliwym mostku z lian, 40 m nad ziemią, nad koronami drzew
- wyjazd raczej dla miłośników przyrody niż architektury
- ze względu na spore odległości, warto skorzystać z tanich przelotów krajowych, oferowanych przez Air Asia