ZELANDIA (DANIA)
WYSPA WIATRU, KANAPEK SMØRREBRØD, ZAMKÓW I SARKOFAGÓWMając od lat na podróżniczym celowniku podbój Nowej Zelandii, tu i teraz zadowoliłam się znacznie mniejszą i znacznie bliższą, a przez to łatwo osiągalną, Zelandią (Sjælland), największą z 443 wysp Danii (7031 km², ponad 2 miliony mieszkańców). Majówkę spędziłam w babskim gronie w Kopenhadze z koleżanką Agnieszką i jej studiującą w stolicy Danii córką Agatą. Dzięki uprzejmości i gościnności pani Wiesi, podnajmującej Agacie pokój, miałyśmy gratisowy nocleg i nie odczułyśmy tak mocno kosmicznych, duńskich cen. Pani Wiesia nie tylko odstąpiła nam własne łóżko i podzieliła się życiowymi wskazówkami (np. ‘w życiu zawsze warto przez najniższy płotek skakać’), ale także podjęła się roli naszego kierowcy i przewodnika. Kopenhagę musiałyśmy upchnąć w jeden dzień, bo kolejne dwa dedykowane zostały wycieczkom do hamletowskiego Elsynor („być, albo nie być…” w tym przypadku definitywnie być), a właściwie zamku Kronborg w Helsingør; zamku Frederiksborg w Hillerød oraz katedry (Domkirke) w Roskilde.
Kopenhaga
Centrum Kopenhagi okazało się na tyle kompaktowe, że jego zwiedzanie nie wymagało korzystania z transportu (przez chwilę, dla zabawy rozważałyśmy tylko tramwaj wodny). Zaczęłyśmy klasycznie od głównej atrakcji turystycznej, czyli Małej Syrenki (Den Lille Havfrue). Przy nabrzeżu, wzdłuż którego przepływają gigantyczne promy i statki pasażerskie, dostrzegłyśmy kłębiący się tłumek – znak, że się byłyśmy blisko. Syrenka jest tak mała, że gdyby nie gromadzący się przed nią wianuszek turystów, można by ją było przeoczyć.
Maszerując dalej nabrzeżem, trafiłyśmy na Duńczyków świętujących kwitnięcie wiśni – pośród japońskiego jarmarku część potomków Wikingów w kimonach piknikowało pod różowymi drzewkami, nie zważając na zacinający wiatr.
Minęłyśmy potężną fontannę Gefionspringvandet z nordycką boginią rolnictwa i opiekunką dziewic, Gefion przy pługu zaprzężonym w 4 woły. Jak głosi legenda, Gefion na polecenie swojego ojca miała zdobyć kawałek ziemi. Niepodejrzewający podstępu szwedzki król obiecał, że podaruje jej to, co kobieta zdoła zaorać w jeden dzień i noc. Zamieniwszy swych czterech synów w woły, bogini zaorała obszar równy Zelandii, wyrwała go i rzuciła w morze i tak powstała wyspa. Później Gefion poślubiła jednego z synów Odyna i dała początek królom Danii.
Po drugiej stronie kanału nasz wzrok przykuła nowoczesna bryła opery (dzieło Henninga Larsena z 2005), a po naszej – kajakarze, którzy właśnie rozpoczęli sezon. Przepływali akurat obok przystani promowej z charakterystycznymi kioskami do odprawy – jednym dla plebsu i osobnym, zwieńczonym koroną, dla rodziny królewskiej, wciąż używanego podczas przeprawy do HDMY Dannebrog, królewskiego jachtu, dokującego w Holmen.
12:00 to pora na kolejny obowiązkowy punkt programu – zmianę warty przed pałacami rodziny królewskiej Amalienborg, której towarzyszy walka gapiów o dostrzeżenie gwardzistów w wielkich czapach z czarnego, niedźwiedziego futra. Porządku pilnują srodzy policjanci, którzy jednak nie są w stanie do końca zapanować nad żądnym zdjęć tłumem.
Nasyciwszy się widokiem gwardzistów i skomentowawszy tolerancję armii duńskiej co do wzrostu jej rekrutów (różnice sięgają nawet dwóch długości głowy), odbiłyśmy w kierunku pięknej, zielonej kopuły kościoła Frederikskirken, zwanego także marmurowym. Jego budowę brutalnie przerwał koszt pierwotnie zaplanowanego budulca, czyli norweskiego marmuru. Finalnie kościół powstał, ale nieco niższy, nie tak bogato zdobiony (poza sklepieniem) i z wykorzystaniem rodzimego kamienia z Faxe.
W Kopenhadze najciekawsze rzeczy dzieją się nad wodą, np. w okolicach kanału Nyhavn (Nowy Port) z XVII wieku, który urzekł nas swoimi kolorami, gwarem, ofertą gastronomiczną i zacumowanymi przy brzegach łodziami. My zdecydowałyśmy się zrobić sobie przerwę na lunch kawałek dalej, na Wyspie Papierowej, w największym street foodzie w mieście (omletowe sandwiche i frytki, ok. 110 DKK pp). Stąd już tylko parę kroków do hippisowskiej komuny Christiania, gdzie jak przed laty na ulicy Haszyszowej można z łatwością nabyć jointa i wypalić go przy piwku w barach na otwartym powietrzu wśród licznych amatorów trawki. Kiedyś autonomiczne, antysystemowe miasto w mieście, dziś ponoć mieszkańcy Christiani płacą podatki, ale całość dalej wygląda bardzo wolnomyślicielsko i kreatywnie, nieco jak skrzyżowanie wiejskiego squatu, streetartu i pracowniczych ogródków działkowych.
Zagłębiwszy się w dzielnicę Christianshavn, zwróciłyśmy uwagę na wieżę najwyższego, czynnego kościoła Najświętszego Zbawiciela (Vor Frelsers Kirke). Ta spiralnie skręcona wieża ze złotymi schodami usytuowanymi na zewnątrz mierzy sobie 90m, a wspinający się na jej szczyt muszą zmierzyć się nie tylko z lękiem wysokości, ale też z podmuchami wiatru wprawiającymi konstrukcję w lekkie drgania.
Szwendając się kolejnymi uliczkami i nabrzeżami i kierując się w stronę słynnego, handlowego deptaka Strøget, podziwiałyśmy po drodze: aneks Biblioteki Królewskiej, nazywany Czarnym Diamentem (Søren Kierkegaards Plads 1), od koloru granitu, którym zostały wyłożone ściany tej budowli – mega wrażenie w kategorii design oraz starą giełdę (Børsen) z wieżą w kształcie czterech splecionych smoczych ogonów i pałac Christiansborg – do 1794 r. siedzibę królów, a obecnie parlamentu Folketing. Strøget to według przewodników prawdopodobnie pierwsza na świecie ulica wyłączona z ruchu samochodowego. Składa się z fragmentów ulic i oferuje całe spektrum towarów, od Gucciego w luksusowym Illum po kebab w tureckim fast foodzie. Każdy skok w bok w kolejny zaułek gwarantuje nagrodę-niespodziankę, np. gmach starej biblioteki uniwersyteckiej z ustawionymi wzdłuż jej ścian rowerami miłośników literatury bądź zakupów.
Z braku czasu nie udało nam się wejść na 35-metrową Okrągłą Wieżę (Rundetårn), nietypową, bo bez schodów – na szczyt prowadzi szeroki spiralny korytarz, pokonywany w dawnych czasach wierzchem (król Chrystian IV) lub karocą (caryca Katarzyna II). Na następny raz (może bardziej deszczowy) zostawiłyśmy także kopenhaskie muzea (impresjonistów w Ny Carlsberg Glyptotek i rzeźby Thorvaldsena, twórcy warszawskich pomników Mikołaja Kopernika i księcia Józefa Poniatowskiego).
Na koniec dotarłyśmy do ratusza (na Placu Ratuszowym, Rådhuspladsen) zaprojektowanego w stylu włoskiego renesansu, inspirowanego architekturą Sieny. Z jego fasady pozdrawia turystów założyciel Kopenhagi – biskup Absalon oraz herb miasta (3 wieże, Słońce i Księżyc oraz fale Sundu). Słynny zegar świata pokazuje godziny i minuty we wszystkich strefach czasowych, położenie słońca i gwiazd oraz dni według kalendarzy gregoriańskiego i juliańskiego.
Po pierwszym dniu Kopenhaga, mimo że już nieco oswojona, pozostała nadal zagadką – z jednej strony od lat wygrywa w rankingach szczęśliwości (biorących pod uwagę wskaźnik PKB, wsparcie socjalne, długość życia w zdrowiu, wolność dokonywania wyborów życiowych, hojność, zaufanie społeczne), z drugiej jest wiceliderem w przyjmowaniu antydepresantów w Europie. Michael Booth w swojej książce „Skandynawski Raj. O ludziach prawie idealnych” wyjaśnia potencjalne przyczyny duńskiej depresji: z uwagi na obowiązujące normy Duńczycy boją się narzekać, przez co gromadzą w sobie masę frustracji; nie chwalą siebie ani innych za sukcesy, bo nie wypada; często nie mają własnego zdania lub go nie wyrażają ze względu na poprawność polityczną. Nie potrafimy ocenić, ile w tym prawdy, a na ile duńska depresja to norma, tyle że zdiagnozowana i leczona lepiej niż w innych krajach.
Na ulicach Kopenhagi spotkałyśmy uśmiechniętych, wyluzowanych (efekt hygge) i pomocnych ludzi, dobrze czujących się w swoim mieście, na swoich rowerach i przy swoim smørrebrød, spożywanym nad ich kanałami w ich plenerowych kawiarniach. Nie doświadczyłyśmy surowego, luterańskiego miasta dziewczynek z zapałkami, a fajnie zaplanowanej przestrzeni zaprojektowanej w zgodzie z potrzebami mieszkańców. Fajnie, że ta współdzielona przestrzeń jest też niezwykle ekologiczna – z wody wszędzie wyrastają elektrownie wiatrowe, a Kopenhaga ma ambicję zostać pierwszą stolicą o zerowej emisji gazów cieplarnianych. Bilans wychodzi stanowczo na plus dla miasta i jego mieszkańców.
Zamki
Dzień drugi, zamkowy zaczęłyśmy od przejażdżki wzdłuż duńskiej riwiery – z jednej strony Sund, z drugiej wille z tarasami na cieśninę i piękne bielone domki kryte strzechą. Na najdalej wysuniętym na wschód cyplu w Helsingør niespodziewanie wyrosło przed nami zamczysko Kronborg, czyli dom Hamleta (szekspirowski Elsynor od wymowy miejscowości Helsingør). Jego rozmach i majestat tłumaczą, dlaczego znalazł się na liście światowego dziedzictwa UNESCO (wstęp 90 DKK) i w programie każdej wycieczki do Danii. Zapoczątkowany w 1420 roku jako cytadela Krogen, rósł i zmieniał charakter dzięki opłatom uiszczanym przez przepływające przez cieśninę statki. Na zamku kontynuowana jest tradycja wystawiania „Hamleta”, a w komnatach można podziwiać zdjęcia aktorów w szekspirowskich rolach i powzdychać do Juda Law czy Vivian Leigh. Zamek szczyci się także najdłuższą salą w Europie (62 m), a z wieży, do której wiedzie 145 stopni rozciąga się przepiękny widok na fortyfikacje i cieśninę.
Kolejny przystanek w Hillerød, gdzie znajduje się Frederiksborg (75 DKK) udowadnia, że może być jeszcze lepiej. Tutejszy zamek ulokowany na trzech małych wyspach na jeziorze był renesansową podmiejską rezydencją duńskich władców. Jej budowę rozpoczął król Fryderyk II, ale głównym kontrybutorem był Chrystian IV (początek XVII wieku). Tu koronowano duńskich monarchów do 1840 roku. Po pożarze w 1859, Carl Jacobsen, właściciel browaru Carlsberg odkupił i zrekonstruował pałac i przeznaczył na siedzibę Muzeum Narodowo-Historycznego (Nationalhistoriske Museum). Wizyta w ocalałej z pożaru kaplicy z oryginalnym wyposażeniem rozpoczęła długą serię ochów i achów, które towarzyszyły zwiedzaniu kolejnych komnat, podziwianiu licznych herbów, obrazów, arrasów, mebli, rzeźb i przecudnie rzeźbionych sufitów. Na ostatnim piętrze czekał na nas niespodziewany bonus: wystawa ze zdjęciami Dennisa Hoppera. Z prezentowanego tam również współczesnego malarstwa naszą uwagę zwróciła duńska apropriacja „Wolności wiodącej lud na barykady” – „Denmark 2009″ Petera Carlsena. Krzysztof przeglądając zdjęcia z majówki, widząc ten obraz stwierdził, że nie wiedział, że Duńczycy mają z Polakami tyle wspólnych symboli: biało-czerwone barwy, bociany, krzyż i upodobanie do piwa, reklamówek z supermarketu, bejsboli i kobiet w bikini.
Po powrocie i serwowanej przez panią Wiesię kolacji, udałyśmy się na by night. Dotarłyśmy do ulokowanego obok ratusza posągu Hansa Christiana Andersena, spoglądającego tęsknie w stronę ogrodów Tivoli (nazwa tego parku rozrywki czytana od tyłu to „I lov’ it”, a ogrody zostały otwarte w 1843 roku za zgodą króla Chrystiana VIII, który wierzył, że „kiedy lud się bawi, to nie politykuje”). Deptakiem Strøget pomknęłyśmy kurcgalopkiem (wiało mocniej niż w Kielcach) na drugą stronę do Nowego Portu, podziwiając po drodze na ryneczku Amager fontannę z odlatującymi bocianami. W Nyhavn rzuciłyśmy dwa spojrzenia na niekończący się rząd pięknie oświetlonych barów i restauracji ulokowanych wzdłuż kanału i biegiem, dla rozgrzewki, do domu z krótkim przystankiem przy Teatrze Królewskim oraz najstarszym hotelu Kopenhagi – d’Anglaterre.
Roskilde
Trzeciego dnia, wiedząc już jak mieszkali królowie duńscy, udałyśmy się do gotyckiej katedry w Roskilde (60 DKK) we wschodniej części wyspy, aby podziwiać ich miejsce wiecznego spoczynku. Do budowy monarszej nekropolii zużyto ok. 3 milionów cegieł i zakończono ją w ok. 1280 r., a w 1995 r. wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Katedra szczyci się ołtarzem głównym wykonanym w Antwerpii (ok. 1560), organami z 1554 r., freskami z XV i pocz. XVI wieku, mechanicznym zegarem z figurami (XV w.), amboną i skrzynią – siedziskiem króla i królowej (zza pięknie rzeźbionego drewnianego ażuru monarsza para mogła śledzić mszę bez wścibskich spojrzeń innych wiernych) z XVII w., a przede wszystkim monumentalnymi sarkofagami duńskich władców, poczynając od gotyckiego grobowca królowej Margrete I (zm. 1412), na szklanym projekcie sarkofagu w kształcie jajka dla obecnie rządzących kończąc. Każdy nagrobek to dzieło sztuki samo w sobie i osobna historia, np. przy sarkofagu Christiana IX siedzą trzy kobiety symbolizujące Pamięć, Żal i Miłość; przez Duńczyków nazywane są siostrami Małej Syrenki, ponieważ ich twórcy Edvardowi Eriksenowi pozowała do rzeźb żona, ta sama, bez której nie powstałby posąg kopenhaskiej syrenki. W świątyni spoczywają prochy 39 królów i królowych Danii.
Jedną z największych atrakcji katedry w Roskilde była kiedyś drewniana skrzynia (wciąż można ją oglądać) z rozczłonkowaną rzeźbą rycerza wykonaną z białego alabastru. Legenda głosi, że skrzynia została przesłana do królowej Margrete przez szwedzkiego króla i miała symbolizować, co Szwedzi zrobili z księciem Olavem. Fakty historyczne przeczą jednak legendzie, ponoć Szwedzi nie zabili Olava. Przydarzyło się to nie synowi, a bratu królowej, księciu Christofferowi, który umarł z powodu rany otrzymanej w 1363 roku w bitwie morskiej. W 1878 roku alabastrowe kawałki poskładano i ułożono na podwyższeniu w prezbiterium.
Katedra dominuje nad Roskilde, ale ta pierwsza stolica Danii ma też do zaoferowania sympatyczny rynek z kawiarnią Vivaldi, kolorowe, malownicze kamieniczki i łodzie Wikingów zacumowane w przystani przy muzeum wyjaśniającym ich konstrukcję i historyczne podboje (130 DKK). Kolejny punkt na mapie Zelandii, którego nie można ominąć.
Duńskie lifehacki
- Zamiast lecieć drogo do Kopenhagi, wybierz lot do Malmö, skąd w mniej niż godzinę dotrzesz autobusem (do wyboru do koloru, możesz skoordynować autobus ze swoim lotem Wizz Air) do centrum w okolice Dworca Centralnego (Københavns Hovedbanegård), przy okazji będziesz mógł podziwiać przeprawę między Kopenhagą a Malmö, czyli najdłuższy most na świecie między dwoma państwami (7845 m długości, 23,5 m szerokości) zbudowany między szwedzkim wybrzeżem a sztuczną wyspą Peberholm i podwodny tunel (4 km) prowadzący na duńską wyspę Amager (takie rozwiązanie pozwala lądować samolotom, przepływać statkom i zapobiega zatorom lodowym.
- Nie daj się zwieść słonecznej, wiosennej prognozie pogody, nawet jeśli meteorolodzy zapowiadają brak opadów i 9-12 stopni, zimny wiatr sprawi, że odczuwalna temperatura będzie niższa; ciepła kurtka na pewno się przyda.
- Planujesz poruszać się po stolicy komunikacją miejską, zbadaj wcześniej opcje zakupu biletów przez aplikację lub online; my korzystałyśmy z karty rejsekortet, dzięki której bilety były 2 razy tańsze niż te nabywane u kierowcy. Wsiadając i wysiadając z autobusu, pamiętaj o przyłożeniu karty do niebieskiego grzyba. Jeśli na kartę będzie jechać więcej osób, przed przyłożeniem karty zamelduj o tym kierowcy i postępuj zgodnie z jego instrukcją. Przy dobrej pogodzie – rozważ rower, możesz go pożyczyć za darmo (kaucję odzyskasz) i nie ma problemu z parkowaniem (ponoć w 2016 roku liczba użytkowników rowerów przekroczyła liczbę pojazdów w centrum).
- Kanapka specjalnością narodową? Owszem, duński smørrebrød (dosłownie „posmarowany chleb”) ma długą tradycję i wiele kombinacji. Ponoć niewiele nosi stałą nazwę, ale wszyscy znają dwie: „Dyrlægens Natmad” (dosłownie „nocna przekąska weterynarza”) z pasztetem, galaretą, słonym mięsem i krążkami cebuli oraz Sol Over Gudhjem („Słońce nad Gudhjem”) z filetem z wędzonego na gorąco śledzia, rzodkiewką, szczypiorkiem i surowym żółtkiem w krążku cebuli. Smørrebrød można dostać niemal na każdym rogu, popularna wersja wiosenna składa się z ciemnego, żytniego chleba, młodych ziemniaczków, rzodkiewki i szczypiorku. Nie lubisz żytniego chleba, albo nie zarezerwowałeś z odpowiednim (rocznym) wyprzedzeniem stolika w Nomie – nie musisz głodować, Papirøen (Transgravsvej 14, hala nr 7 i 8) to mega street food podawany z mnóstwa furgonetek / stoisk w dawnych magazynach na Wyspie Papierowej, który oferuje smaki z całego świata, a możesz się nimi cieszyć z leżaków na nabrzeżu (copenhagenstreetfood.dk). Jeśli lubisz dużo zjeść, świetną opcją może okazać się szwedzki stół (jesz, ile chcesz) w sieciówce Dalle Valle (http://www.cafedallevalle.dk/english.aspx). W ostateczności pozostają Ci pyszne, duńskie hot-dogi :-).
- Bądź otwarty na duńskie poczucie humoru – Duńczycy uwielbiają bawić się słowami; od Pani Wiesi dowiedziałyśmy się np., że po duńsku ‘żyć na kocią łapę’ tłumaczy się jak ‘żyć po polsku’, a historia tego zwrotu sięga czasów, kiedy Polacy uczyli Duńczyków uprawy buraków cukrowych i jak to wśród robotników sezonowych, nie wszystkie związki były sformalizowane.
- Zastanawiasz się, czy warto dostać się do Roskilde i zwiedzić wnętrza Kronborgu i Frederiksborgu? Nie kombinuj – warto, będziesz pod wrażeniem!
NAPISZ DO NAS
Jeśli masz pytania dotyczące podróży to z przyjemnością na nie odpowiemy