NAMIBIA 2012

W KRAINIE DZIKICH ZWIERZĄT I NIEMIECKIEGO PORZĄDKU

Dlaczego Namibia?

Nie planowaliśmy wyjazdu do Afryki, kojarzącej się albo z biedą i brakiem bezpieczeństwa, albo z safari dla bogatych. To nie nasze klimaty. Od lat oswajamy Azję, wydeptując w niej swoje ścieżki, bez pakietów z biur podróży. Skąd więc Namibia i to w dodatku wyjazd organizowany przy udziale pośrednika?

Odpowiedź jest banalna. Pewnego dnia koleżanka z pracy zwróciła się do mnie z pytaniem, czy nie przyłączymy się do wyprawy organizowanej przez jej męża. 8 osób w Land Roverze z wynajętym kierowcą miało pokonać 5 000 kilometrów z południa na północ Namibii w 2,5 tygodnia. Samochód i kierowcę zapewniało Bocian Safaris. Idea była taka, że grupa ma być mała i zgrana, żeby móc w każdej chwili modyfikować plan wyprawy.

Krótki search w necie pokazał: dzikie zwierzęta w parku narodowym Etosha, drugi co do wielkości kanion Fish River, pomarańczowe wydmy, no i ochrowe kobiety Himba. Decyzja zapadła szybko. Czekało nas pierwsze starcie z Afryką…

… i pierwsze zaskoczenia

Lot Air Namibia z Frankfurtu dawał przedsmak kontynentu – samolot nieco obdrapany, bez wypasu, ciasno, warunki spartańskie. No i złota myśl stewardesy: ‘There is more to life than beauty.’ Za to nocny lot zaoszczędzał nam 2 dni urlopu, a lądowanie o 5 rano i spacer po płycie lotniska przy wschodzącym słońcu wzmagał apetyt na afrykańską przygodę. Flota namibijska (3 samoloty na płycie) była na tyle mocno pilnowana, że próba zrobienia pierwszego afrykańskiego zdjęcia ze statywu zakończyła się starciem z lokalnymi siłami ochrony. Ponieważ w grupie siła, konflikt na szczęście został szybko zażegnany.

Namibia w pierwszym kontakcie okazała się Afryką cywilizowaną (niemiecki Ordnung w stolicy Windhoek). W ¾ podróży – praktycznie bezludną (2 mln ludzi zamieszkuje powierzchnię 2 razy większą od Polski). A tam gdzie pojawiła się możliwość obcowania z przedstawicielami miejscowych plemion – czasami szczerą (wizyta w rodzinie naszego kierowcy Owambo), a czasami do bólu skomercjalizowaną (aranżowane wizyty u Himba), gdzie o przełamanie lodów trzeba było się mocno postarać.

Namibia pewnie nie jest pierwszym miejscem, które ludziom przychodzi do głowy, kiedy zastanawiają się, gdzie pojechać na rodzinne wakacje. A szkoda, bo jest na takie wakacje idealna. Abstrahując oczywiście od pojemności portfela, bo przelot (3 400 zł), wiza (do załatwienia w Londynie lub Berlinie – 75 euro express 6h, 45 euro w trybie 3-dniowym od wpłynięcia dokumentów do ambasady) i wynajęcie terenowego auta z GPSem nie są tanią imprezą. Biura podróży w Polsce potrafią wycenić 2-3 tygodniową wycieczkę w granicach 15 000 – 20 000 zł zależnie od standardu. Dzięki bezpośrednim kontaktom Wojtka  (organizatora wyprawy) i Jurka (właściciela Bocian Safaris) koszt uczestnictwa w naszej wyprawie (16 dni na miejscu, połowa noclegów w lodżach, połowa w namiotach na polówkach) wyniósł wraz z dolotem około 8 000 zł od osoby.

Otwarte przestrzenie, zmieniające się krajobrazy (pustynia, sawanna, góry, księżycowe widoki wzdłuż Skeleton Coast), lokalni mieszkańcy (Himba, Herrero, Owambo z jednej strony, a potomkowie niemieckich kolonizatorów z drugiej) i odkrywanie zwierząt (Wielkiej i Małej Piątki) to zaledwie parę powodów, dla których warto rozważyć Namibię jako cel kolejnej podróży.

W drodze

Z lotniska odebrał nas Erastus – turystyczny omnibus, pełniący funkcję kierowcy naszej Landryny, kucharza, przewodnika i tropiciela (all in one). Po szybkiej wymianie gotówki, uregulowaniu rachunków z Jurkiem z Bocian Safaris i odkażeniu organizmu miejscową brandy (przecież to Afryka) przeszliśmy do  realizacji najnudniejszego fragmentu wyprawy – pokonania 650 km asfaltem prosto na południe do Fish River Canyon. Drugi dzień bez prysznica, ale wg zapewnień dorzuconej przez Jurka gratis pilotki (jadącej w drugim aucie z 2-osobową doczepką last minute z Wrocławia) – na końcu tej trasy czekać na nas miała wypasiona lodża.

Niby droga prosta, a jednak stało się – zgubiliśmy się już pierwszego dnia. Zapadła czarna noc, więc pożegnaliśmy się z oglądaniem zachodu słońca nad kanionem. Planowo i tak nastawialiśmy się na spektakularny wschód, stąd wybór lodży po zachodniej stronie kanionu, rzadziej odwiedzanej przez turystów. Rozpadało się i tylni rząd (kto tam siedział – zgadnijcie) zaczęła zalewać woda (zawiniły rozszczelnienia przy podnoszonym dachu docenionym dopiero potem podczas safari). Dojechaliśmy do szlabanu ze strażnikiem, dalej już drogi nie było. I tu usłyszeliśmy następujący dialog:

Erastus: Fish River Lodgia?
Strażnik: What?
E: Fish River Lodgia?
S: No, Fish River Canyon Lodgia.
E: No, Fish River Lodgia.
S: Not Fish River Canyon Lodgia?
E: No, Fish River Lodgia.
S: Oh no, very, very far, on the other side of the canyon.

I wszystko jasne, byliśmy nie po tej stronie wielkiej dziury w ziemi. Natychmiast zapadła grupowa decyzja o zmianie miejsca pierwszego noclegu. Trzymanie się pierwotnego planu oznaczałoby kolejne 4 godziny jazdy, a w razie błędnego skrętu, mogliśmy nie zdążyć nawet na wschód. I tak znaleźliśmy się w kultowym Canyon Road House, otoczonym wrakami starych samochodów, z bardziej odpicowanymi modelami w środku. Na kolację steki z oryxa i springboka – Namibia to nie jest kraj dla wegetarian.

Po obfotografowaniu wschodu w kanionie i śniadaniu obraliśmy azymut na gorące źródła w Ai-Ais. Droga wydawała się nie mieć ani końca ani użytkowników – z początku brunatnoczerwona przechodziła w żółtą, a następnie szaro-zieloną. Mijaliśmy strusie, kudu, oryxy, springboki, reagując na nie ekstatycznie ku radości Erastusa, który zapewniał nas, że za 4 dni na takie antylopki nie będziemy w ogóle zwracać uwagi. Na tym etapie podróży prosiliśmy jednak o foto-stop przy każdym okazie miejscowej fauny

Ai-Ais okazało się płatnym spa, dość wyludnionym. Za friko można było sobie popatrzeć na kamienny krąg, średnicy 2 metrów, okratowany z napisem ‘Uwaga – temperatura 65C’. I rzeczywiście, nawet bez wchodzenia do źródeł zrobiło się mega gorąco, tym bardziej, że trudno było znaleźć najmniejszy choćby, zacieniony kawałek.

Znowu zaczął się drogowy kalejdoskop i złapaliśmy pierwszą gumę, a zaraz po niej drugą – wiadomo, nieszczęścia chodzą parami, a w tym przypadku nawet lawinami, bo przy wjeździe na kemping doświadczyliśmy gradobicia. Poza widokowym, mieliśmy więc także kalejdoskop pogodowy i kolejny przeciek w „landrynie”. Była też dobra wiadomość – nie musieliśmy rozbijać namiotów. W tych warunkach groziło im zmycie (sucha Afryka…), takie jakie spotkało mijane tory kolejowe. Zakwaterowaliśmy się w koedukacyjnym chalet (2 pokoje z 8 piętrowymi pryczami, salon i organiczna (!) toaleta), a dzięki obowiązkowemu wyposażeniu w postaci grilla (braai), skorzystaliśmy z pierwszej okazji spróbowania prawdziwego burskiego braaivleis: jagnięcina, kiełbaski (boerewors) i butternut. Pycha!

Dzikie konie w Aus dla większości z nas pozostały legendą. Nie wiem jaką lornetkę, albo zoom trzeba  byłoby mieć, żeby je na horyzoncie dostrzec. Ta sztuka udała się jedynie bystrym oczom Erastusa.  Co gorsze, drugiemu kierowcy nie udało się kupić nowych opon, dlatego przez jakiś czas jechaliśmy mocno spięci bez zapasu. Nie groził nam za to głód, gdyż miejsca piknikowe, co nakazywał pewnie niemiecki porządek, zapowiadane były zawczasu odpowiednimi znakami drogowymi. Wyobraźcie sobie pustą drogę bez końca i nagle w środku niczego rośnie drzewo, a pod nim stoi wybetonowany stolik i stołki, wszystko wysprzątane i gotowe na przygotowanie kanapkowego lunchu. Proste?

Jeszcze nie przeszliśmy do porządku dziennego nad fenomenem miejsc piknikowych na pustyni, a już zbliżaliśmy się do największych atrakcji wyprawy: kanionu w Sesriem (sesja fotograficzna statywowo-grupowa zaliczona) i wydm pustyni Namib.  Tymczasem odbyliśmy krótkie szkolenie z rozkładania namiotów. Na szczęście wstydu nie było, wszyscy stanęli na wysokości zadania i mieliśmy gdzie spać. Nasi kierowcy i pilotka zajęli 2 namioty na dachu Toyoty – to najpopularniejsza forma noclegu wśród turystów  na tzw. self-drives. Na kolację przyjęliśmy tubylcze danie z kociołka z warzywami, gulaszem i kaszką kukurydzianą (Potije Kos).

Pobudkę odtrąbiono bardzo wcześnie (4 rano), żebyśmy mogli powitać wschód na Dune 45 (wydmie położonej 45 km od Sesriem). Po podniesieniu szlabanu jako drudzy wjechaliśmy na pustynię, kierując się w stronę Sossusvlei (66 km od Sesriem). Pustynia Namib to miejsce z kategorii ‘naj’ – najstarsza na świecie, z najwyższymi wydmami i najbardziej ekstremalnymi różnicami temperatur. Wspięcie się na ponad 300-metrową Dune 45 okazało się sporym wyzwaniem (zbieganie było natomiast super). Wchodząc po przesypującym się pod nogami piachu, ma się wrażenie, że robi się krok do przodu i 2 kroki w tył, a dystans do szczytu nie maleje. Najlepiej iść po śladach poprzednika. Wysiłek się jednak opłacił, cienie kładzione na pomarańczowo-ceglaste wydmy przez wschodzące słońce, przechadzające się oryxy i springboki – bezcenne. A jeszcze na samym szczycie Japończycy witali świt melodią wygrywaną na tybetańskich piszczałkach.

Aby dostać się do Sossusvlei (doliny otoczonej wydmami z okresowo wysychającym słonym jeziorem), a następnie Deadvlei – jednego z najbardziej obfotografowanych miejsc świata, konieczny był off-road. Zatrzymanie landryny groziło zakopaniem się w piachu na amen. Jak powstała Deadvlei? Otóż 900 lat temu zmienił się klimat, sprowadzając na region wielką suszę. Wydmy otoczyły dawne rozlewisko i odcięły przepływającą przez ten teren rzekę. Bez dostępu do wody rosnące tam akacje uschły, a ich pnie zakonserwowane przez suchy klimat w niecce między wydmami są rzeczywiście niezwykle fotogeniczne. W pogoni za kolejnymi ujęciami nie chcieliśmy wracać, tylko ten żar… Żeby nie wyparować, położyliśmy się na popękanej ziemi, która wyziębiona po nocy przyjemnie chłodziła. Trzeba jednak było zbierać kości, żeby zdążyć na kolację do Walvis Bay (370 km w kurzu).

Po drodze wznieśliśmy obowiązkowy toast szampanem na zwrotniku Koziorożca. Tuż przed miastem, zatrzymaliśmy się przy Dune 7, tu mieszkańcy Walvis Bay przyjeżdżają na sandboard. O tej porze było już pusto, więc rzuciliśmy się kurcgalopkiem na górę, bo zachód się zaczął. W nagrodę za wspinaczkę, poza oczywiście zbieganiem z wydmy, wspomniana już kolacja z owocami morza w Walvis Bay.

Kolacja była świetnym preludium do morskiego safari zaplanowanego na kolejny dzień. Trudno powiedzieć, czy szala zachwytu przechyliła się bardziej w stronę zapiekanych ostryg podanych w portowej restauracji, czy świeżutkich ostryg na pokładzie statku, z którego oglądaliśmy foki (te także gościliśmy na pokładzie), delfiny, pelikany i podkolanówki antyżylakowe naszego kapitana. Jedno jest pewne – nastąpiło przełamanie złego doświadczenia łódkowego. Podczas innych podróży każdy opłacony ‘boat trip’ był miną, a tu tyle atrakcji w 3 godziny. Tylko pogoda znowu mało afrykańska – wiało i mżyło, podobno bardzo typowo dla zatoki.

Położone 30 km od Walvis Bay Swakopmund to prawdziwa Mała Germania, portowe miasteczko, otoczone pustynią, a w centrum urocze sklepiki z niemieckojęzyczną obsługą, proponującą buty z kudu, obrazki, wyszywanki, magnesiki, rękodzieło, biżuterię lokalnego wyrobu, etc. Jest też targ z bardziej ludowym asortymentem i ostro targującymi się handlowcami.

Następnego dnia 2 osoby zostały w Swakopmund, aby kontynuować zakupy na targu, a reszta udała się na pustynne safari w poszukiwaniu Małej Piątki: kameleona (Namaqua Chameleon), żmii karłowatej (Sidewinder Snake), złotej jaszczurki (Shovel-Snouted Lizard), gekona (Palmato Gecko) i pająka (Cartwheeling Spider ). Stworzonka wyszukiwał w piachu (dosłownie) Tommy,  znany z National Geographic czy Animal Planet. Jadąc przez pustynię specjalnie przystosowanym pojazdem, Tommy po prostu nagle zatrzymywał się, wyskakiwał z samochodu i wracał ze żmiją w kapeluszu. Bez przewodnika nic by z tego nie wyszło.

Nie mieliśmy za to najmniejszych problemów ze znalezieniem kolonii kotików afrykańskich na Cape Cross. Na zaledwie 400 metrowym odcinku wybrzeża zalega ok. 300 tysięcy tych zwierząt. Małe urodziły się w grudniu, więc podczas naszych odwiedzin były już całkiem spore. Z jednej strony fajnie widzieć foki na wolności na wyciągnięcie ręki, z drugiej strony wszechobecny, zabijający smród i świadomość regulowania populacji ssaków za pomocą drewnianych pałek… Mimo etycznych  rozterek, warto omotać głowę szalikiem, przełączyć oddychanie na tryb usta-nos i poobserwować kotiki.

Krajobraz nie przestawał nas zaskakiwać. Po lewej stronie mieliśmy ocean, a po prawej – nic (szarość po horyzont), czyli Wybrzeże Szkieletowe. Odpuściliśmy więc sobie po chwili prawą stronę, a po lewej szukaliśmy wraków statków, którym nie udało się dobić do portu. Nasz port też okazał się trudno dostępny i pozbawiony ‘luksusów’ z Walvis Bay czy Swakopmund. Zmierzaliśmy bowiem w stronę obozowiska w korycie rzeki Ugab, tego w którym Cejrowski prezentował wiaderkowy prysznic i działanie toalet. Po drodze można było nabyć lokalne minerały prezentowane na bezobsługowych stoiskach. Bierzesz okaz i zostawiasz banknot. Na tym bezludziu wiadomo, że nikt poza właścicielem pieniędzy raczej nie zabierze.

W obozowisku Ugab Rhino Camp słoni nie zastaliśmy, a więc niepotrzebnie pozbyliśmy się wszystkich pomarańczy i jabłek, które podobno mogą sprowokować słonie swoim zapachem do drobiazgowego przeszukania namiotu. Pozostało nam fotografowanie tabliczek ‘Be aware of elephants and lions’ i kąpiel pod wiaderkowym prysznicem. Woda była podgrzewana w beczce na ogniu, mieszało się ją w wiadrze z zimną z drugiej beczki i przelewało do zawieszonego na sznurku wiadra z kranikiem i prysznicem. Prosty i skuteczny mechanizm.

Polowy prysznic przynosił ulgę tylko na chwilę, ponieważ lejący się z nieba żar sprawiał, że wszyscy płynęli. Mimo to postanowiliśmy zamiast udać się prosto do klimatyzowanej lodży na lunch, zobaczyć rysunki skalne w  Twyfelfontein (dziedzictwo UNESCO), odległym jakieś 75 km. Pokonanie tego dystansu zajęło nam 4,5 godziny. Warto było też odbyć krótki spacer w 40 stopniach. Zwierzęta i ujęcia wody wyryte przez szamanów w miękkiej skale 10 000 lat temu robią wrażenie. Dodatkowym bonusem były spotkane po drodze żyrafy skubiące liście, pasły się jak krowy przy szosie w Polsce.

Wieczorem po rozbiciu namiotów na kempingu w Palmwag skonstatowaliśmy, że zabawa w skautów idzie nam coraz sprawniej. Palmwag to nieogrodzony rezerwat, w którym biegają swobodnie żyrafy, zebry i wszelkiej maści antylopy. Wyjeżdżając z campu minęliśmy Disease Point Control, na którym rutynowo sprawdzają pryszczycę u zwierząt i przez który nie można przewozić mięsa bez certyfikatów. Na szczęście Erastus spotkał swojego znajomego i nie pozbawiono nas prowiantu.

Kolejny przystanek naszej wyprawy to farma gepardów w Otjitotongwe. Namibia ma pokaźną populację gepardów, ale tylko tu można koty pogłaskać. Farmer odebrał nas swoim pick-upem o 15, tuż po rozbiciu namiotów (nowy rekord czasowy). Na ogrodzeniu przed domem wisi tabliczka informująca o wejściu na własne ryzyko (sic!). Po przekroczeniu furtki od razu podeszły do nas 3 oswojone koty, a my dostaliśmy instrukcje, jak się z nimi obchodzić (nie patrzeć w oczy, nie zniżać głowy na poziom kociego łba, nie podchodzić w trakcie konsumpcji, zdjąć okulary słoneczne i zachować spokój). Po serii fotek ‘ja z gepardem’ pojechaliśmy dokarmić dzikie koty. My na pace, a razem z nami beczka z mięsem, hmmm…, przecież gepardy to skoczne zwierzęta. Okazało się jednak, że koty znają procedurę. Odganiane od beczki kijkiem, rozbiegły się na boki i jeden po drugim wdzięcznym skokiem zdobywały swój kawał mięcha. Fotografowie znowu w pełni usatysfakcjonowani.

Poznaliśmy już burskich farmerów, najwyższy czas, aby zaprzyjaźnić się z członkami plemienia Himba (zamieszkującymi Koakoland). Himba to lud pasterski, przemieszczający się z miejsca na miejsce zależnie od dostępności pastwisk. Mają minimalny dostęp do wody, dlatego ręce myją piaskiem. Kobiety dbają o higienę, okadzając się słodko pachnącym dymem i smarując swe ciała czerwoną sproszkowaną ochrą wymieszaną ze zwierzęcym tłuszczem.

Pierwszy kontakt z tubylcami miał miejsce standardowo w Opuwo. To tu Martyna W. pozowała do zdjęć z półnagimi Himba w supermarkecie. W OK Grocer’s Store przy kasie rzeczywiście stała Himba z małym dzieckiem przy piersi, więcej kobiet buszowało między półkami, a na zewnątrz przy bankomacie rzucała się w oczy wielobarwna kolejka niewiast Herero w wiktoriańskich długich kieckach i charakterystycznych nakryciach głowy – kapelutkach z imitacją krowich rogów. Pojawili się też pojedynczy handlarze – naciągacze i dzieci proszące o pieniądze. Na prośbę naszego kierowcy ograniczyliśmy zdjęcia do minimum. Erastus, członek plemienia Owambo, po prostu śmiertelnie bał się Himba, wierząc w ich moc rzucania uroków. Ufał tylko przewodniczce Queen Elizabeth, której powierzył nasz los na czas wizyty w wiosce Himba. Queenie (200 kg żywej wagi, sama wywodząca się z Himba, matka 12 dzieci) obiecała zawieźć nas dalej od Opuwo, w rejony mniej popularne wśród turystów. Najbliższe wioski zdążyły się już bowiem przeistoczyć w turystyczne skanseny. Fakt odjechaliśmy spory kawałek, ale skansenu nie dało się uniknąć. Nasza wioska składała się z 5 chat na krzyż, mieszkało w niej 10-15 dorosłych. Na wejściu zaprezentowaliśmy wodzowi nasze dary – pojemniki po wodzie oraz zakupione w sklepie specjalnie na tę okazję: mąkę kukurydzianą, chleb, kawę, herbatę. Wódz wyraził zgodę na wizytę, chociaż trudno było wyczytać z jego twarzy aprobatę. Siedział na plastikowym krzesełku pod płachtą materiału rozwieszoną na kijkach i zdawał się nas nie zauważać. Zaczęło się przedstawienie. ‘Moro, moro, moro perivi’ krzyczał pomagier wodza, zabierając od nas dary. Na początek u stóp wodza zasiadła kobieta z dzieckiem i zaczęła pozować do zdjęć. Następnie z chaty wyszło 5 dziewczyn w wieku 11-15 lat i stanęło w szeregu, kojarzącym się nieco z  targiem niewolników. Queenie komentowała znaczenie ich stroju (nie było tego zbyt wiele :-)) i upięcia włosów. Zakryta warkoczem twarz – niedojrzała dziewczynka, odkryta twarz – dziewczyna na wydaniu, wersja uczesania przypominająca krowie rogi – kobieta zamężna. Uciśnięty pasem brzuch – kobieta po porodzie, większa ilość bransolet na kostkach nóg (najintymniejsza część ciała wg Himba) – matka dwójki lub większej liczby dzieci. Pokazywanie wybitych dolnych zębów przerosło już moje możliwości. Na szczęście pojawiły się dzieci, a wraz z nimi szansa na przełamanie lodów i interakcję. Poszły w ruch baloniki i zaczęła się wspólna zabawa. W ślad za dziećmi wyluzowały się kobiety. Na koniec jedna z nas została w największej chacie wymalowana ochrą, ubrana w tradycyjną spódnicę, dokładnie obejrzana i wystawiona do zdjęć na zewnątrz.  Przez cały czas wizyty lokalni faceci w europejskich ubraniach  stali za ogrodzeniem i bacznie nas obserwowali. Poruszyło ich nieco wyjście z chaty turystki przebranej za Himba, ale pozostali na swoich wycofanych pozycjach.

Po wizycie w wiosce Himba doceniliśmy wypas w lodży w Opuwo i niezwykłą kolację, podczas której niemy kucharz na migi pokazywał nam, który stek jest z kudu, który z oryksa, który z elanda, który sos jest grzybowy, pieprzowy, etc. Nie sposób było oprzeć się banalnej myśli, że życie nie jest sprawiedliwe: przed południem byliśmy w wiosce, w której ludzie nie mają nic, a wieczorem nad basenem jedliśmy przystawki, steki, desery i popijaliśmy wszystko Rock Shandy (piwo z lemoniadą i dużą ilością lodu).

Kolejne wioski Himba mijaliśmy w drodze do wodospadów Epupa Falls na granicy z Angolą. Nie zawsze spotkaliśmy się z ciepłym przyjęciem. Zdarzało się, że ktoś rzucił w landrynę butelką czy kamieniem. Przeganianie bydła w poprzek szutrówki stanowi dobry pretekst do wymuszenia prezentów od turystów, a jak się ich nie dostaje, to przyjazna atmosfera błyskawicznie się ulatnia. Po paru godzinach jazdy po suchych terenach Himba naszym oczom ukazała się palmowa oaza, nasz kemping nad rzeką Kunene. Wodospadów nie było jeszcze widać, ale za to świetnie je było słychać. Stanowczo nie polecamy extra płatnego spaceru (50 SEM) pod hasłem ‘Bird watching’, bo w lejącym się z nieba żarze, żaden ptak przy zdrowych zmysłach do fotek pozować nie będzie. Warto za to udać się na spacer pod wodospad. My dopiero wieczorem doarliśmy na punkt widokowy i stamtąd podziwialiśmy Epupa Falls w pełnej krasie: kilka malowniczych wodospadów w dole i wijąca się rzeka,  a wzdłuż niej palmy – landszaftowa poezja. Noc zaliczamy do nieprzespanych, bo upał i huk wody ani na chwilę nie chciały odpuścić.

Kolejny wodospad w naszym planie to Ruacana, najwyższy w Namibii, a wg Jurka z Bocian Safaris ładniejszy od Victoria Falls. Żeby do niego dotrzeć, musieliśmy zawrócić do Opuwo, ponieważ woda zalała skrót. W mieście wyskoczyliśmy na miejscowy targ. Bida z nędzą. Śmieci, mięcho, faceci żłopiący bimber oraz żebrzące Himba, krzyczące ‘Gandzia, gandzia’, co wydało nam się podejrzane, a znaczyło ‘Daj, daj’. Nadrobiliśmy kawał drogi i po uzyskaniu zgody na granicy z Angolą dotarliśmy do Ruacany (najlepszy widok jest z pasa międzygranicznego), a tu niewypał. Odkąd po stronie angolskiej zbudowano elektrownię, czasem zakręcają wodę i wtedy Ruacana jest sucha. No cóż, tym razem mieliśmy pecha.

Nie bardzo szło nam także znalezienie właściwego skrętu do nowego obozowiska. Postanowiliśmy poprosić o pokierowanie nas w lokalnym barze (shabeen) i usłyszeliśmy ‘Hello, how are you, friends, give presents’. Mimo braku pomocy, udało nam się znaleźć nasz ‘tented camp’, w którym czekały już rozstawione, dobrze wyposażone namioty.

Następnego dnia przejechaliśmy przez Opuwo po raz trzeci. Tym razem bez przystanków, bo Erastus zaprosił nas do swojej rodziny, z którą chciał spędzić jak najwięcej czasu. Czekało nas zupełnie inne doświadczenie niż u Himba. Mimo poczucia pewnego wyreżyserowania, wszyscy od początku do końca byli w stosunku do nas super uprzejmi. Wypadało się odpłacić pięknym za nadobne, więc wręczyliśmy głowie rodziny prezenty i opłatę 100 SEM od osoby. Oprowadzono nas po obejściu, polu sorgo i kukurydzy. Wyjaśniono, że matka i ojciec Erastusa mieszkają zwyczajowo w osobnych domach. Osobne pomieszczenie to także kuchnia i miejsce do nauki dla dzieci, w którym przekazywane są tradycje i udzielane porady. Zostaliśmy poczęstowani piwem z sorgo, papką kukurydzianą i kurczakiem ugotowanym na naszą cześć. Nasi gospodarze mieli na sobie tradycyjne stroje w różowe paski. Nauczyli nas tradycyjnego powitania, polegającego na uścisku dłoni, drugi raz kciukiem do góry i trzeci raz normalnie. My odśpiewaliśmy ‘100 lat’, oni nam swoją piosenkę, my im ‘sokoły’, oni dołączyli element taneczny, no i rozkręciła się impreza. Swoje zadowolenie nasi gospodarze okazywali typowym afrykańskim zawodzeniem. Czuliśmy się tu autentycznie mile widziani.

Przejeżdżając przez gęsto zaludnione (w porównaniu z południem) miasta Owambolandu, mijaliśmy mnóstwo betonowych schronów mieszczących bary (shabeen). Ponoć to bardzo dochodowy biznes. Nie było nam dane go wesprzeć, ponieważ nasza uwaga skupiła się na sklepach. Zbliżał się długi weekend i nigdzie nie można było dostać chleba i lodu, a musieliśmy się w pełni zaopatrzyć przed wjazdem do mekki namibijskich turystów, czyli do  parku Etosha.

Nazwa parku oznacza wielkie białe miejsce. Przekroczenie bramy wiodącej do Etoshy zajęło nam chwilę, bo miejscowa biurokracja nakazuje, aby wszystko było prawidłowo odnotowane. Natychmiast po wjeździe podnieśliśmy dach landryny i zaczęliśmy fotopolowanie na Wielką Piątkę (w Etoshy miało nie być o tej porze tylko bawołów).

Bezcenny okazał się raz jeszcze sokoli wzrok Erastusa, ponieważ w Etoshy kierowcy nie wystawiają sobie zwierząt przez krótkofalówki. Można liczyć albo na przewodnika albo na własne szczęście, a my mieliśmy jedno i drugie.

Na 70-kilometrowej trasie do campu Namutoni na dzień dobry powitał nas słoń (przeszedł sobie wolno przed maską), a zaraz po nim żyrafa-modelka i dostojnie prężące się do zdjęć oryxy. Takie obcowanie ze zwierzętami w ich naturalnym środowisku zapewnia doznania zupełnie inne niż wizyta w zoo.

W drugim dniu safari spotkaliśmy więcej żyraf, szakala, marabuty, perliczki i antylopy impala. Dzięki Erastusowi, wspomaganemu lornetką, byliśmy świadkami nieudanego lwiego polowania.  Uciekające przed lwicami stada gnu, zebr i springboków wyglądały spektakularnie. Natknęliśmy się także na nosorożca, który prawie staranował naszą landrynę. W drodze do drugiego obozowiska minęliśmy zaś urocze bajorko, w którym radośnie taplały się zebry, guźce, kaczki, antylopy.

Wieczorny game drive zamienił się nieoczekiwanie w safari ferrari. Zobaczyliśmy w trawie lamparta i czekaliśmy aż się wychyli z trawy, a bestia była uparta. W Etoshy campy są nieubłagane i zamykają bramy o zachodzie słońca. Za pozostanie na terenie parku po zmroku grożą wysokie kary, więc gnaliśmy na ślepo (z powodu kurzu), łamiąc wszelkie obowiązujące limity prędkości. Nocą nad oczkiem wodnym w campie Halali podziwialiśmy walczące nosorożce i słonie (stadko około 50 sztuk). W Halali spędziliśmy ostatni nocleg w namiotach i zjedliśmy ostatni kociołek z kurczakiem na tej wyprawie.

Trzeciego dnia w Etoshy upolowaliśmy w kadrze króla lwa, a nawet 2 okazy z pięknymi grzywami. Koty były tak blisko, że zaczęły się żarty o możliwości fotografowania ich migdałków bez zoomowania. Ostatni nocleg w lodżach w Okaukuejo poprzedził obowiązkowy spektakl przy oczku wodnym. Zebrała się tu prawie cała arka Noego, ale szybko została rozgoniona przez nielubiącego towarzystwa słonia, który dał popis jak robić sobie błotne prysznice. Na ostatnim wieczornym game drivie podglądaliśmy w oddali rodzinę lwów z małymi, delektującą się spokojnie kolacją.

Po porannymi safari (dik-diki, kudu, impale, żyrafy, słonie) z żalem opuściliśmy Etoshę i podążyliśmy w kierunku Waterbergu (ok. 250 km asfaltem na południe).  Nie było to jeszcze definitywne rozstanie z fauną Namibii. W Waterbergu przywitały nas pawiany, pragnące za wszelką cenę dostać się do naszych pokoi i poszukać w bagażach przekąsek, antylopy dik-dik i mangusty. To już było jednak prawdziwe pożegnanie.

W drodze na lotnisko zatrzymaliśmy się jeszcze w Okahandja na największym targu z rzemiosłem. Nabyte tu pamiątki przypominają nam Namibię i zachęcają do powrotu – tym razem na self-drive.

  • zaskakujące zróżnicowanie krajobrazów (rzeczne kaniony, pustynie, wydmy, wybrzeże oceanu)
  • raj dla kolekcjonerów z serii NAJ (drugi największy kanion, najstarsza pustynia)
  • nawet niewprawieni fotografowie mogą tu zrobić wystawowe zdjęcia
  • zwierzęta z Pingwinów z Madagaskaru w swoim naturalnym środowisku
  • niekończące się przestrzenie dające poczucie totalnej wolności
  • konieczny dobry GPS i dobre instrukcje dojazdu lub lokalny kierowca
  • obcowanie z plemionami Himba, aranżowane przez biura podróży, przypomina turystyczną Cepelię
  • trzeba pamiętać o dobrym repelencie na komary (szczególnie na północy)

Nasza ocena podróży (w punktach/100)

Jedzenie

Transport

Kwatery

Ludzie

NAPISZ DO NAS

Jeśli masz pytania dotyczące podróży to z przyjemnością na nie odpowiemy