MEKSYK 2005
KOLONIALNA ARCHITEKTURA, PREKOLUMBIJSKIE PIRAMIDY I CZARNA FASOLANa lotnisko Juareza w Meksyku nasza czwórka dostała się różnymi liniami lotniczymi. Opracowany z grubsza plan podróży mieliśmy modyfikować na bieżąco, zależnie od dostępnego transportu, chęci i samopoczucia. W praktyce po Tulum rozdzieliliśmy się: Karina postanowiła zobaczyć wybrzeże pacyficzne, Monika udała się na spotkanie ze swoim przyszłym mężem (który przeleciał specjalnie z USA) w Meridzie, a Marta z Krzysztofem postawili na Oaxacę i Pueblę. W sumie więc można powiedzieć, że cały plan plus minus został zrealizowany :-). Odpadły pływające ogrody i Cholula. Zabrakło też czasu na srebrne miasto Taxco.
Wolność wyboru – to czy realizujemy pierwotny plan, czy go modyfikujemy, czy zostajemy dłużej tam gdzie nam się podoba, z czego wtedy rezygnujemy, co zmieniamy jeśli nie ma transportu, z kim kontynuujemy podróż, co jemy, gdzie mieszkamy, tysiące drobnych i ważnych decyzji podejmowanych na bieżąco w miarę przemieszczania się – to chyba najfajniejsza rzecz w indywidualnym podróżowaniu. Zorganizowana turystyka nie daje możliwości wyboru, nie daje więc wolności, a to jej szukamy wędrując po świecie.
11.11.2005 – 3 noce w stolicy Meksyku
Na lotnisku Juareza przechodzimy przez losowy system weryfikacji deklaracji celnych. Wypełniony formularz oddaje się celnikowi, a następnie naciska guzik. Zielone światło oznacza, że jest się odprawionym, czerwone – kontrolę. Mamy szczęście – lampka 4 razy zapala się nam na zielono.
Jako że Meksyk jest położony na sporej wysokości 2240 m n.p.m., postanawiamy zacząć zwiedzanie delikatnie, tak aby dać sobie czas na aklimatyzację. Nasz hostel znajduje się w samym centrum, koło głównego rynku Zocalo. Jego główną zaletą jest śniadaniowo-barowy taras na dachu z widokiem na katedrę. Ulicę przed hostelem okupują uliczni sprzedawcy hamburgerów, tamales, kukurydz, soczków, lodów z chili, etc., więc w ciągu dnia wyrasta na niej góra śmieci. Niesamowite jest, że wszystkie one znikają w nocy i następnego dnia od rana ulica jest nieskazitelnie czysta. Bladym świtem odbywa się codziennie wielkie sprzątanie.
12.11.2005 – Tula, czyli aklimatyzacja w stolicy Tolteków
Z dworca autobusowego Terminal Norte są częste połączenia do Tuli. Na miejsce docieramy bez problemów po mniej więcej 1,5 godzinie. W stworzonym tu parku archeologicznym, na szczycie wzgórza otoczonego buszem z owocującymi kaktusami zachowały się szczątki wielkich pałaców, świątyń, platform, schodów oraz boisk do pelote, rytualnej gry prekolumbijskiej Mezoameryki. Najbardziej znane i robiące wrażenie, kamienne posągi atlantów podtrzymywały przed wiekami dach głównej świątyni, a teraz służą jako tło do zdjęć i ćwiczeń jogi :-).
13.11.2005 – Teotihuacan, piramidy Azteków, jeden z czakramów Ziemi
Skoro powiedzieliśmy ruinowe A, musimy powiedzieć też B. Udajemy się zatem do Teotihuacan (40 km od stolicy, godzina jazdy), czyli miejsca, w którym ludzie stają się bogami (wg znaczenia nazwy własnej) i gdzie (wg mitologii) spotkali się bogowie, aby omówić stworzenie człowieka. Autobusy z Terminal del Norte odjeżdżają do ruin co 20 minut, ważne żeby wsiąść w taki, który zatrzymuje się na przystanku Zona Arqueologico.
Rozkwit Teotihuacan przypadł na IV-VII wiek. Miasto liczyło wtedy ok. 200 000 mieszkańców. Tu powstał aztecki kalendarz, najbardziej popularny motyw meksykańskich T-shirtów dla turystów. Jedna z dwóch głównych osi miasta, trakt północ-południe, zwany Aleją Zmarłych ma 40 m szerokości i 2 km długości. Ciągnie się od Piramidy Księżyca (43 m wysokości) po Cytadelę (plac otoczony 15 świątyniami, w tym Świątynią Quetzalcoatla, czyli Pierzastego Węża). Przy alei znajduje się także Piramida Słońca (65 m wysokości). To główne, najstarsze atrakcje, których nie można pominąć przy zwiedzaniu.
Zaczynamy od dyskusji, czy różnicowanie cen wstępu dla własnych obywateli i cudzoziemców jest ok. Zdania są podzielone. W sumie fajnie, że wspiera się niezbyt zamożnych ‘swoich’ w zapoznawaniu się z dziedzictwem narodowym, ale nie wszyscy ‘obcy’ mają portfele takiej grubości, jak amerykańscy turyści (co też oczywiście jest myśleniem stereotypowym).
Naszą uwagę przykuwają voladores, czyli latacze, odtwarzający dla turystów prekolumbijski, rytualny taniec. Czterech mężczyzn wiruje na linach przywiązanych do kostek, głowami w dół, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, wokół wysokiego na 30 m słupa, podczas gdy piąty siedzi na górze i przygrywa im na piszczałce.
Wraz z tłumem turystów, w lejącym się z nieba żarze, wdrapujemy się po kolei na główne piramidy przy Alei Zmarłych. Czerpiemy też energię uniwersum w najbardziej obleganym miejscu, uznawanym za jeden z czakramów Ziemi.
Uwaga: niedziela jest gratisowym dniem zwiedzania dla Meksykanów, toteż robi się naprawdę tłoczno. Jeśli macie taką alternatywę, wybierzcie się do ruin w inny dzień tygodnia.
14.11.2005 – Ciudad de Mexico, Distrito Federal
Na tarasie spożywamy śniadanko składające się z naleśników z dżemem i arbuza. Nasyceni szukamy lekarza dla Kariny, którą zmogła angina. Pacjentka zostaje przyjęta, wydane zostają jej antybiotyki, a Krzysztof przeszkolony w kwestii robienia zastrzyków domięśniowych.
Następnie ruszamy (już bez Kariny) na El Zocalo, a właściwie Plaza de la Constitucion, czyli główny rynek. Powszechnie używana (także w innych miastach Meksyku) nazwa zocalo oznacza cokół i wzięła się od pomnika niepodległości – jego budowę rozpoczęto na placu, powstał jednak tylko cokół, po którym obecnie nie ma już śladu. Oglądamy największą, zabytkową katedrę Ameryki Łacińskiej (Catedral Metropolitana) i Palacio Nacional (wybudowany na miejscu zburzonej siedziby azteckiego władcy Montezumy). W pałacu narodowym mieszczą się obecnie biura prezydenckie. Główne patio i klatka schodowa są jednak ogólnie dostępne ze względu na znane murale Diego Rivery, w sumie 10 malowideł ilustrujących historię Meksyku. Utrwalamy na zdjęciach flagę narodową wciąganą co rano na maszt ustawiony na środku Zocalo.
Na koniec przemierzamy fragment Paseo de la Reforma, głównej arterii stołecznej z pomnikiem niepodległości (El Angel), zwieńczonym rzeźbą skrzydlatej bogini zwycięstwa, przypominającą złotego anioła. Jest to jeden z masy pomników regularnie ustawionych wzdłuż alei. Podziwiamy też zielone garbusy, miejskie taksówki, jedną z nich wracamy do hostelu.
15.11.2005 – San Cristobal de las Casas
Dobrze, że zdecydowaliśmy się na nocny przejazd autobusem, ponieważ w dzień niektórzy mogliby mieć kłopoty z zakrętami i szybkim nabieraniem wysokości, kiedy mknęliśmy przez góry stanu Chiapas. Karina zaległa w śpiworze w przejściu, my też wskoczyliśmy w śpiwory, bo klimatyzacja włączona na maxa, działała aż za dobrze.
Po zameldowaniu w hostelu i zastrzyku, spacer po mieście. Zaskakuje nas temperatura, świeci słońce, ale zanosi się na deszcz i mocno wieje. Niska, kolonialna, bardzo kolorowa zabudowa pod czerwonymi dachówkami. Ulice wybrukowane kocimi łbami. Zwiedzamy katedrę, Iglesia del Cerro de Guadelupe (do wejścia wiedzie 79 stopni, a ze szczytu schodów jest fajny widok na miasto), kościół Santo Domingo oraz targ przed kościołem z indiańskim rzemiosłem. Zachęcające są też restauracyjki, kawiarnie i bary. Próbujemy mole poblano.
16.11.2005 – San Juan Chamula, czyli objazd indiańskich miast i wiosek
Górzyste okolice San Cristobal de las Casas zamieszkują potomkowie Majów, mówiący rodzimymi językami tzotzil i tzeltal. Nie wszyscy znają hiszpański. Nie posyłają dzieci do szkół. Turyści stanowią dla nich główne źródło utrzymania. Kobiety w tradycyjnych strojach (haftowane bluzki, czarne spódnice) sprzedają w mieście bransoletki, torby, koce, wyroby skórzane, pozują z dziećmi do zdjęć, chłopcy czyszczą buty, małe dzieci proszą wprost o pieniądze.
My udajemy się z wizytą do nich. Odwiedzamy San Juan Chamula z katolicko-szamańskim kościołem San Juan i targiem oraz okoliczne indiańskie wioski. Nasz przewodnik, Indianin, ma bardzo rozległą wiedzę i stara się przekazać nam fakty historyczne, kulturowe i społeczne. Instruuje nas też dokładnie jak zachować się w kościele, na targu i cmentarzu, aby nie naruszyć lokalnego kodeksu dobrych obyczajów. Ograniczamy zdjęcia, ponieważ robienie ich w kościele ponoć grozi więzieniem, a starsi mieszkańcy wierzą, że robiąc im zdjęcia, kradniemy ich dusze. Chłoniemy obrazy i zapachy: domki z cegły Adobe otoczone płotami z kukurydzy (kolby w czterech kolorach: żółte, białe, czerwone i czarne), lazurowe krzyże zdobione białym wzorkiem, ubrane figurki świętych z lusterkami na piersi ustawione wzdłuż ścian kościoła, świeczki i igliwie na posadzce świątyni, dzieci bawiące się wśród piaszczystych grobów (kolor krzyża oznacza wiek zmarłego: biały dla dzieci, niebieski lub zielony dla młodych, czarny dla starszych; z grubsza, ponieważ Indianie nie obchodzą urodzin), pokazy tkackich warsztatów, pięknie haftowane koce i szale. Karina nawiązuje kontakt z dzieciakami, rysują razem.
Najciekawszy jest kościół, w którym tradycje katolickie mieszają się z prekolumbijskimi. Ksiądz pojawia się tu raz w miesiącu na chrzciny, jedyny sakrament uznawany przez Indian. Instytucja małżeństwa jest już traktowana luźniej. Wystarczy przyjść do przyszłych teściów z butelką tradycyjnego trunku z trzciny cukrowej, pox i powychwalać zalety córki. Jeśli wypiją butelkę do końca i bezpośrednio zainteresowana też łyknie szklaneczkę, jest to równoznaczne z zawarciem małżeństwa. Lokalni uzdrawiacze, curaderos leczą w kościele surowymi jajkami kurzymi, pociągając przy tym obficie pox z butelek po Coca-Coli. Cola ma szczególne znaczenie w społeczności, ponieważ ułatwia bekanie, a bekając wypędza się złe duchy. Przy poważniejszych schorzeniach, tłumaczonych straceniem dobrego ducha, konieczne jest ukręcanie łba kurczakowi na schodach lub wewnątrz kościoła. Co dzieje się dalej, wolimy nie pytać.
17.11.2005 – Palenque z ruinami Majów otoczonymi meksykańską dżunglą, selwą
Na śniadanie kosztujemy chilaquiles i wyruszamy do kolejnych ruin, tym razem pozostałości cywilizacji Majów. Zaraz po wpisaniu się do oficjalnej książki wejść zaskoczyły nas wyjące lemury. Myśleliśmy, że to dźwięki z magnetofonu prowadzą turystów do ruin ukrytych w gąszczu zielonej selwy. Wyprowadził nas z błędu widok dwóch czarnych wyjców z długimi ogonami, ganiających po koronach drzew. Dobrze, że nie był to jaguar, patronujący jednej z bardziej odległych świątyń, nazwanej imieniem kota ze względu na relief pokazujący króla na tronie w kształcie jaguara właśnie.
Palenque swą świetność zawdzięcza niezwykłemu, bo panującemu 67 lat władcy – Pakalowi Wielkiemu. Jego grobowiec znajduje się w Świątyni Inskrypcji (z 620 hieroglifami wykutymi po dwóch stronach wejścia), głównej atrakcji turystycznej. Pakal został pochowany 25 metrów pod ziemią w mozaikowej, jadeitowej masce z kolczykami z macicy perłowej i oczach z obsydianu i muszli. Od zeszłego roku zejście do jego grobowca zostało niestety zamknięte dla turystów, a maskę można oglądać w Muzeum Archeologicznym w Mexico, DF.
Dziś możemy zwiedzać 10% pozostałości wielkiego kompleksu, który w VII wieku składał się ze świątyń, pałaców, tarasów, schodów, chat, boisk do pelote. Poza Świątynią Inskrypcji, oglądamy Palacio ze zrekonstruowaną 4-piętrową wieżą, która służyła Majom jako obserwatorium oraz Świątynię Krzyża z ażurowym grzebieniem na szczycie. Trudno jest się oprzeć samej przyrodzie, pochłaniającej centymetr po centymetrze ruiny – setkom żyjących w symbiozie roślin nieznanych nam gatunków.
Po powrocie do domu, zgodnie będziemy twierdzić, że Palenque to najpiękniejsze ruiny w Meksyku, a swój urok w dużej mierze zawdzięczają otaczającej je selwie.
18.11.2005 – Wodospady Agua Azul
Monika decyduje się na wycieczkę do Bonampak (ruiny Majów ze świetnie zachowanymi malowidłami), Marta z Krzyśkiem stawiają na Agua Azul, a Karina dokładnie eksploruje Palenque i możliwości lokalnego urzędu pocztowego.
Agua Azul to 500 pojedynczych wodospadów sprawiających wrażenie jednej masy wodnej (69 km od Palenque). Trafiamy na miejsce po burzy, więc nie możemy podziwiać ‘błękitnej wody’, rozlewiska są zbełtane i mają zielono-brunatny kolor, czyli skucha.
19-21.11.2005 – Plażowanie nad Morzem Karaibskim w Tulum, ruiny Coba, Cenotes Dos Ojos
W Tulum zatrzymujemy się w hostelu u Johna, najbardziej ekonomicznej opcji, w racjonalnej odległości od plaży. Można tu samemu przygotować sobie gratisowe śniadanie, podstawowe produkty zapewnia hostel; kupić grillowanego łososia, kurczaka lub befsztyk z warzywami na kolację (w bardzo przyzwoitych cenach jak na jukatański kurort), wziąć udział w lekcji salsy. Jedyny minus, to że zostajemy rozdzieleni z Moniką i zakwaterowani w sypialniach wieloosobowych. Krzysztof przeżywa stres pierwszego dnia po przygodach ze spłuczką we wspólnej toalecie. Stresująca nieco jest też wszechobecna obawa przed powtórką huraganu. Zostajemy szczegółowo poinformowani co należy robić na wypadek alarmu i dostajemy mapkę z zaznaczonymi schronami. Kurorty w Tulum bardzo ucierpiały po lipcowej Emily i październikowej Wilmie, wzdłuż plaży wszędzie widać zapadnięte bungalowy, płoty, siedziska, a gdzieniegdzie również naprawiających je w latynoskim tempie robotników. Sama plaża pozostała w 100% karaibska – biały piasek, lazurowa, ciepła woda i bar z tequilą na szoty.
Mrożącym krew w żyłach autobusem (nie ze względu na styl jazdy kierowcy, a temperaturę osiągniętą przy pomocy klimatyzacji) podjeżdżamy do ruin Coba (ok. 40 minut). Aby dostać się do głównej piramidy (Nohuch Mul – najwyższej na Jukatanie, 42 m), trzeba zrobić dość długi spacer przez dżunglę. Słońce świeci tak mocno, że Marta zjarała sobie skórę na stopach. W Coba największe wrażenie robi widok ze szczytu stromej piramidy, niekończące się morze drzew i niebieskie tafle jezior. Można też dokładnie obejrzeć boiska do pelote. Gra w pelote była postrzegana przez Majów jako starcie sił światła i ciemności, a boiska symbolizowały przejścia do zaświatów. Zmuszanych do gry jeńców wojennych, składano w ofierze bogom. Sama gra przypominała nieco koszykówkę, tylko do obijania kauczukowej piłki (w kształcie owalu symbolizującego głowę) używano bioder. Zadaniem było przerzucić piłkę przez kamienne obręcze, świetnie zachowane w Coba.
Ostatnią atrakcją w okolicach Tulum jest kąpiel w podziemnych studniach, zwanych cenotes z krystalicznie czystą, przefiltrowaną przez wapienne skały wodą. Niestety również bardzo zimną. Dla Majów cenotes były podstawowym źródłem wody pitnej, ale także korytarzem do zaświatów. Wiedząc, że Majowie dokonywali w cenotes rytualnych ofiar z ludzi, mamy nieco pietra przed zejściem do dziury w ziemi i zanurzeniem się w lodowatej wodzie, ale nie możemy się oprzeć jej lazurowi i przezroczystości. W Dos Ojos, druga grota jest znacznie ciemniejsza i zachęca raczej do oglądania stalaktytów niż do pływania.
22.11.2005 – W drodze do Meridy
Docieramy do Meridy późną nocą, bo niechcący wsiedliśmy w wolny autobus 2. klasy i trasa wydłużyła się o extra 3 godziny. Przejechaliśmy przez wszystkie możliwe, biedne miasteczka stanów Quintana Roo i Jukatan. Mamy na swoim koncie także doświadczenie niezapowiedzianej kontroli wojska. Uzbrojeni mężczyźni zatrzymali autobus, wparowali do środka, krzyknęli ‘Caballeros out’ i po wysadzeniu wszystkich pasażerów płci męskiej przeszukali autobus, pewnie pod kątem narkotyków i broni. Adrenalina skoczyła, kiedy Krzysztof na wyraźne żądanie dołączył do lokalnych pasażerów rozstawionych z nogami szeroko wzdłuż drogi i rękoma założonymi za głowę. Wszystko dobrze się skończyło, autobus był czysty. Cała podróż okazała się bardzo ciekawa. Fajnie byłoby powałęsać się po mijanych wioskach i miasteczkach, szczególnie zachęcająco wyglądały ryneczki w Ticul i Oxkutzcab.
23.11.2005 – Merida
Spędzamy tu 3 noce, każda kolejna kosztuje taniej, zaczynamy od 250 M$ za dwójkę, a kończymy na 200 M$. Pierwszego dnia wałęsamy się po mieście, podziwiając perełki architektury kolonialnej – piękne rezydencje, ale też wiele zniszczonych budynków, w których tylko w detalach widać dawną świetność. Dają nam się we znaki naganiacze, przydałoby się zapętlone nagranie z ‘No, gracias’. W Palacio de Gobierno podziwiamy murale przedstawiające historię Jukatanu, pędzla Fernanda Castra Pacheca. Kolację jemy na wypasie w restauracji Cafe Peon Contreras przy akompaniamencie gitary. Wybieramy specjalności jukatańskiej kuchni – cochinita pibil i poc-chuc.
24.11.2005 – Uxmal
Spotykamy się z Moniką i razem zwiedzamy drugie po Chichen Itza najbardziej znane ruiny Majów na Jukatanie – Uxmal (co oznacza ‘budowany 3 razy’). Stawiamy na nie, ponieważ są właśnie drugie, czyli jest szansa, że będą mniej oblegane. Miasto zostało opuszczone w XV wieku, znajdują się w nim zabytki stworzone w stylu Puuc: piramida środkowa (o nietypowej, owalnej podstawie) ze Świątynią Wróżbity, Dom Mniszek ze zdobieniami wyobrażającymi boga deszczu Chaca (był on bardzo ważny dla mieszkańców Uxmal, ponieważ w pobliżu nie było cenotes, podczas suszy korzystano z deszczówki przechowywanej w specjalnie budowanych zbiornikach), Dom Żółwi z rzeźbami żółwi nad gzymsem (ulubionymi zwierzakami Chaca), Pałac Gubernatora z 11 wejściami (tu także króluje bóg Chac, 103 maski z jego podobizną umieszczono w 3-metrowym fryzie). Przed Pałacem znajduje się rzeźba 2-głowego jaguara, która służyła władcom jako tron. Bardzo pięknie prezentuje się także Gołębnik (El Palomar) z jakby podziurawionymi attykami.
25.11.2005 – Flamingi w Celestun
Podjeżdżamy autobusem, wynajmujemy łódkę (lancha) i oglądamy różowe flamingi, inne ptactwo wodne i namorzynowe zarośla. Nie wygląda to tak malowniczo, jak oczekiwaliśmy. Woda jest pomarańczowo, brunatna. Kolację jemy w Meridzie, w ciekawym miejscu El Trapiche (Calle 62 #491), przypominającym trochę bar mleczny, ale bardzo klimatycznym – tradycyjny wystrój, w centralnym miejscu działająca, stara kasa. Drugi sok pomarańczowy gratis od lokalu, świetne quesadillas con chorizo i burrito al pastor.
26.11.2005 – W drodze do Oaxaca
Rozważamy zrezygnowanie z Pacyfiku, ale sprawdzamy połączenia autobusowe – jest opcja dojechania przez Villahermosa do Salina Cruz, co oznacza spędzenie dwóch nocy pod rząd w autobusie i przystanek na olmeckie głowy w Villahermosa. Wybieramy jednak inną opcję. Okazuje się, że w piątki są bezpośrednie połączenia z Oaxaca (planowo 18 godz.). Jako że dziś piątek, traktujemy ten wyłom w rozkładzie jazdy jako wskazówkę od losu i kupujemy bilety. Podróż była bardzo długa, przez uprawy agaw, a wznoszenie się z 10 m n.p.m. na 1500 odczuwalne, ale Oaxaca była tego warta.
Wieczorem w Cafe Alex jemy chilaquiles oaxacenos i tamale mole. Nie bardzo wiemy, jak rozbroić mole z liści bananowca, ale pomaga nam przemiła obsługa. Oaxaca słynie z czekolady, nie możemy sobie odmówić porcji, z obowiązkowym tutaj cynamonem.
27.11.2005 – Oaxaca
Miasteczko piękne, kościół Santo Domingo czarujący, surowy z zewnątrz, kapiący od złoceń w środku, z niezapomnianymi sklepieniami. Mieszkańcy szykują się do świąt bożego narodzenia, dookoła Zocalo rosną czerwone gwiazdy betlejemskie. Na bazarach można spędzić parę dni, oglądając przyprawy, pinatas (wypełnione słodyczami figury z paper mache, które dzieci po omacku rozbijają drewnianymi pałkami, albo kijami baseballowymi, a następnie zjadają co wypadnie ze środka), tekstylia i barwne zabawki ‘alebrijes”, czyli bajkowe stworzenia wykreowane przez lokalnych twórców. Odwiedziliśmy także galerie z pracami lokalnych, młodych, niekoniecznie tradycyjnych artystów oraz Museo de las Culturas de Oaxaca (wstęp 38 M$), usytuowane w pięknym budynku z otoczonym arkadami dziedzińcem i widokiem na pobliski ogród botaniczny i wznoszące się wokół miasta wzgórza. Ekspozycja ciekawa, na czele ze skarbem z grobowca w Monte Alban, ale opisana jedynie w języku hiszpańskim. Wstąpiliśmy także do sklepu z czekoladowymi specjałami, w którym było wszystko, czego oaxacańska gospodyni potrzebuje do szczęścia: od ziaren kakaowca, przez kupki mole, po specjalne maszyny do mielenia ziaren i robienia mole.
Wieczorem załapaliśmy się na pokazy regionalnych grup wokalno-tanecznych na świeżym powietrzu i mogliśmy podziwiać ich barwne kostiumy. Na Zocalo jemy paellę, rosół i mole negro.
28.11.2005 – Okolice Oaxaca
Decydujemy się na wykupienie wycieczki, dzięki której w pakiecie obejrzymy wszystkie ciekawostki wokół miasta: drzewo o obwodzie 36 m – El Tule, ruiny Mitla z Columna de la Vida, tkacką wioskę Teotitlan del Valle, skały Hierve el Agua i Fabrica de mezcal (koszt: 270 M$ + wejściówki). Najsłabsze wrażenie robi na nas Hierve el Agua, ale po drodze podziwiamy góry porośnięte dzikimi kaktusami i krążące nad nimi drapieżne ptaki oraz kąpieliska wokół mineralnych źródeł, ulokowane na zboczu z widokiem na góry. Dowiadujemy się, dzięki mówiącemu po angielsku przewodnikowi, jak naturalnie barwi się wełnę na tkaniny i pędzi mezcal. Mitla pozwala nam ostatecznie utrwalić sobie widok indiańskich ruin. Columna de la Vida jest niestety zagrodzona, nie sprawdzamy więc, ile lat życia nam pozostało. W kościele w Mitli mamy okazję podpatrzeć ceremonię, zwaną, quinceanera, organizowaną kiedy dziewczynka kończy 15 lat i, wg latynoamerykańskich standardów, staje się kobietą. Uroczystości organizowane są z nie mniejszą pompą niż ślub – z obowiązkową mszą świętą, przystrojonymi limuzynami, białymi lub różowymi sukniami w stylu ślubnych oraz wielkim przyjęciem.
Podczas wycieczki, w przydrożnej knajpie kosztujemy mezcal i platillo oaxaceno (talerz z lokalnymi przysmakami): tamale, ser quesillo, pikantne mięsa z grilla, smażona świńska skóra, serowe quesadillas i obowiązkowe guacamole. Przed snem Krzysztof doprawia całość smażonymi chapulines (koniki polne).
29.11.2005 – Oaxaca – Puebla
Po południu, po ponad czterech godzinach w autobusie, jesteśmy w 4. co do wielkości mieście Meksyku, Puebli, skąd wywodzi się czekoladowy sos – mole poblano i gdzie znajduje się druga co wielkości fabryka Volkswagena na świecie. Pierwsze kroki kierujemy do katedry. Przy wejściu i w atrium witają nas anioły, patroni miasta, którego pełna nazwa to Puebla de los Angeles, miasto aniołów. Wieczór spędzamy na przyjemnie zadrzewionym Zocalo z mnóstwem kafejek i restauracji pełnych ludzi. W Puebli także czuć, że idą święta – centra handlowe atakują święci mikołajowie.
30.11.2005 – Puebla – Mexico, DF
Kolonialna Puebla zachwyca ceramicznymi dekoracjami i wyrobami w stylu Talavera (jeden z warsztatów Uriarte Talavera reklamuje piękna, biało-niebieska, kafelkowa fasada). Lokalnych artystów można oglądać przy pracy w ponad 45 warsztacikach skupionych w Barrio del Artista, dawniej łukowate portale mieściły halę targową, teraz pracują tu malarze i rzeźbiarze oraz mieszczą się liczne kafejki na świeżym powietrzu. Mijamy Portal Hidalgo i Palacio Municipal, gdzie organizowane są czasowe wystawy malarstwa. Kolejna atrakcja – Casa de Alfenique stanowi doskonały przykład hiszpańskiego baroku, stylu charakterystycznego dla starego centrum Puebli (wpisanego w 1987 na listę światowego dziedzictwa UNESCO). Nazwa domu z XVIII wieku oznacza masę z cukru i migdałów do zdobienia ciast. Przypominająca ją sztukateria ozdabia fasadę budynku. W głównej hali targowej, El Parian, można dostać wszystko co meksykańskie, z sombrerami włącznie.
Z Puebli do Meksyku dostajemy się w 2 godziny. Tak mała odległość sprawia, że Puebla stanowi popularne miejsce weekendowych wycieczek mieszkańców stolicy. Do odwiedzin zachęca opinia najbezpieczniejszego miasta w Meksyku.
1.12.2005 – Mexico, DF – muzeum archeologiczne, los mariachis, Mercado de Artesanias La Ciudadela
Wizyta w muzeum archeologicznym stanowi doskonałe podsumowanie całego pobytu, dzięki bogatej ekspozycji: rekonstrukcji indiańskich miast i malowideł, skarbom z piramid, setkom prekolumbijskich posążków i sprzętów codziennego użytku, wystawie tradycyjnych strojów. Po długim zwiedzaniu muzeum przemieszczamy się metrem w stronę targu z suwenirami i rzemiosłem artystycznym La Ciudadela. W metrze zwracamy uwagę na rysunkowe oznakowania poszczególnych stacji, stanowiące ułatwienie dla analfabetów. Na targu zaspokajamy głód suwenirów – mamy sombrero, kolorowe kosze, grzechotki.
Wieczorem odwiedzamy Plaza Garibaldi, na którym swoje usługi reklamują los mariachis. Jedni grają pięknie, inni rzępolą, każdy znajdzie tu wymarzoną ekipę na wesele czy quinceanerę. Nie jest to jednak bajkowe miejsce, kręci się tu sporo pijaków i ćpunów. Mariachis najłatwiej znaleźć w okolicznych barach.
2.12.2005 – Mexico, DF – muzeum Fridy i Basilica de Santa Maria de Guadelupe
Muzeum Fridy znajduje się w Casa Azul w dzielnicy Coyoacan z ulicami nazwanymi od europejskich stolic (przy Calle Londres, jest także Calle Varsovia). W oczy od razu rzuca się jaskrawa fasada w kolorze indygo. W środku szkice, obrazy, meble, stroje, zdjęcia, gorsety ortopedyczne.
Każdy kto obejrzał film o Fridzie z 2002 roku nie rozczaruje się wizytą w jej domu, w którym teraz jest muzeum.
Na zakończenie meksykańskiej podróży wybieramy się do bazyliki Matki Boskiej z Guadelupy, a w zasadzie dwóch bazylik, bo jest stara i nowa. Do bazylik przybywają pielgrzymki z całego kraju, Indianie w tradycyjnych strojach, ze śpiewem na ustach, szkolne wycieczki. Przed nową świątynią kłębi się kolorowy tłum. Święty obraz w nowej bazylice ogląda się z ruchomego chodnika, na którym przesuwają się codziennie tysiące wiernych. Niezwykły jest także największy, jaki widzieliśmy, jarmark z dewocjonaliami, ciągnący się wzdłuż ulicy prowadzącej do bazylik. Bransoletki, świeczki, ołtarzyki, święte obrazy, ikony, książki, rzeźby, krzyże, pojawia się często twarz Jana Pawła II.
3.12.2005 – Powrót
Na koniec chwila nerwów przy ładowaniu się do metra podczas godzin szczytu. Nie załapaliśmy się na pierwsze pociąg, nie przebiliśmy się przez tłum. Nie udało się także wsiąść do drugiego pociągu. Czas nie jest z gumy, a samolot nie poczeka. Niestety nie skurczą się też nasze piękne, wielkie kosze zakupione na targu. Podejmujemy decyzję o rozdzieleniu, Krzysztof ma użyć siły swoich mięśni, a dziewczyny korzystają z tutejszego udogodnienia i bez pardonu torują sobie drogę do wagonów tylko dla kobiet. Nigdy wcześniej i nigdy później nie jechałyśmy w tak wypakowanym metrze. Ścierpłyśmy po minucie, nie było opcji zdjęcia plecaków, ani zajęcia wygodnej pozycji. Ułożył nas tłum, w którym nie pozostał nawet milimetr kwadratowy wolnego miejsca. Mimo utrudnień, fantastyczne było poczucie, że się udało i że samolot nie odleci bez nas. Żegnaj Meksyku, a raczej do zobaczenia.
- Mistyczne ruiny Azteków i Majów – raj dla archeologów i miłośników historii oraz wyznawców czakramów ziemi
- Nawet przed Gwiazdką wystarczy T-shirt, mimo że Meksykanie paradują po ulicach w kozakach i puchówkach
- Fani czekolady mogą spożywać ją tutaj także w postaci dania głównego (kurczak, indyk lub krewetki w sosie mole poblano), a fani tequili mogą prześledzić proces jej powstawania, począwszy od plantacji agawy, na degustacji kończąc
- Kulinarnie łatwiej odnajdą się w Ameryce Łacińskiej osoby lubiące fasolę i mąkę kukurydzianą oraz pikantne jedzenie
- Dalekie dystanse sprawiają, że zawsze jest za mało czasu na zobaczenie wszystkiego
- W klimatyzowanych autobusach panuje mróz – śpiwór i czapka to konieczność
- Podstawy hiszpańskiego są bardzo pomocne (czytaj: niezbędne) w codziennej logistyce
- Suweniry w stolicy i turystycznych miejscach są dość drogie, w Meridzie hamaki i koce kosztowały 1/3 stargowanej o połowę ceny (hamak – 150 vs 60 M$, koc – 440 vs 80 M$)
Aby nie mylić powszechnie używanego symbolu meksykańskiego nowego peso $ z USD, stosujemy skrót M$. Uwaga – podane ceny obowiązywały w 2005 roku!
- Pokój 4-osobowy w Hostal Moneda w Mexico, DF, samo centrum, przy Zocalo – 155,55 M$, dwójka w Meridzie – 200 M$
- Wstępy: Teotihuacan 38 M$ i autobus 50 M$; Tula 30 M$ i autobus 45 M$; Palenque 38 M$, park 10 M$ i autobus 20 M$
- Autobusy długodystansowe Mexico City – San Cristobal (14 godz.) 675 M$, San Cristobal – Palenque (6 godz.) 102 M$, Palenque – Tulum (10 godz.) 377 M$, Tulum – Merida (2 klasa, 7 godz.) 169 M$, Merida – Oaxaca (22 godz.) 697 M$, Oaxaca – Puebla (4,5 godz.) 100 M$, Puebla – Mexico City (2,5 godz.) 80 M$
- Wycieczka po indiańskich wioskach w San Juan Chamula – 130 M$ plus napiwek 50 M$
- Wycieczka do Bonampak – 550 M$
Od pierwszego posiłku zaskakuje nas wielorakość i rozmaitość wszelkiej maści placków mącznych z nadzieniem:
Taco – chrupka tortilla z mąki kukurydzianej na ogół zgięta na pół, przełożona smażonym mięsem, cebulą, kolendrą i polana sosem pomidorowym (najpopularniejsza wersja tacos al pastor, czyli po pastersku)
Quesadilla – miękka tortilla przełożona tradycyjnie samym serem; teraz też grzybami, warzywami z fasolą na czele, owocami morza, mięsem lub mixem składników; złożona na pół i podsmażona
Enchilada – tortilla zawinięta jak krokiet wokół nadzienia, zalana sosem chili, mole lub serowym
Burrito – enchilada z mąki pszennej z nadzieniem (od pasty fasolowej po mixy warzywno-mięsne, może być też z ryżem)
Chimichanga – burrito usmażone na głębokim tłuszczu
Flauta, flautita – zrolowane taco z nadzieniem
Tostada – twardy placek kukurydziany z podsmażonej czerstwej tortilli, stosowany jako dodatek lub podkład kanapkowy
Totopos – j.w. pokrojony w kwadraty lub trójkąty (odpowiednik nachos teksańskich)
Gordita – grubsza tortilla, nadziewana i smażona jak pączek (lunchowa przekąska)
Sope – gordita posmarowana pastą z czarnej fasoli, posypana cebulą i białym serem
Chilaquiles – totopos podgrzane z czerwoną lub zieloną salsą, salsą de jitomate (pomidorowo-czosnkową) lub mole z dodatkiem mięsa (np. kurczaka) lub sadzonym jajkiem, posypane cebulą i serem – podawane na śniadanie
Podczas podróży odkrywamy kolejne lokalne, w dużej mierze kukurydziane przysmaki:
Tamales – kieszonki z ciasta z mielonej kukurydzy nadziewane kurczakiem, warzywami, serem, w wersji mole lub słodkiej, owinięte i duszone w liściach kukurydzy lub bananowca (obecnie typowe śniadanie, dawniej – typowy prowiant azteckich, majańskich i inkaskich wojowników wyruszających na wyprawy wojenne)
Huevos rancheros – jajka sadzone na smażonej tortilli polane pomidorowym sosem chili, zawsze z porcją pasty fasolowej i guacamole (inne popularne śniadanie, które przypada nam do gustu to huevos a la mexicana, czyli jajecznica smażona z pokrojonym pomidorami i papryczkami)
Sopa de tortilla – pokrojona tortilla w wywarze fasolowym z ostrą papryką, świńską skórą, cebulą i białym serem
Sopa azteca – j.w. plus awokado, śmietana i papryczki chile de arbol
Pozole – wywar z wieprzowiny i dużych ziaren kukurydzy plus cebula, sałata, rzodkiewka, oregano, limonka i starta ostra papryka, są też wersje bazujące na kurczaku lub wegetariańskie
Tlacoyos – owalne placki z niebieskiej kukurydzy i gotowanego bobu z opcjonalnym wypełnieniem mięsnym lub warzywnym
Atole – gęsty, słodki napój z kukurydzy o smaku czekoladowym lub truskawkowym
Elote – kolba kukurydzy z majonezem, białym serem i mieloną papryką, alternatywnie sokiem z limonki lub śmietaną
Esquite – zdjęte z kolby gotowane ziarna, podsmażone na maśle z chili, cebulą i solą, serwowane jako gorąca przekąska, do przyprawienia majonezem lub limonką
Guacamole – utarty miąższ z awokado, pokrojona cebula i pomidory z papryczką chili i sokiem z limonki; podawany do tortilli, korzenie tego sosu sięgają azteckich czasów
Frijoles refritos – dla odmiany od kukurydzy – pasta z gotowanej fasoli
Mole poblano – również bez kukurydzy, choć na pewno z dodatkiem w postaci tortilli – kurczak, indyk lub krewetki w gęstym czekoladowym sosie (gorzki smak, dodatek chili)
Chicharrones – smażona świńska skóra (jakby chipsy)
Chapulines – smażone koniki polne, koniecznie z solą i chili, popularna uliczna przekąska
Cochinita pibil – wieprzowina duszona w liściach bananowca, przyprawiona czosnkiem, kwaśną pomarańczą i pieczona w tradycyjnym, jukatańskim piecu pib
Poc-chuc – wieprzowina marynowana w pomarańczy, grillowana i serwowana z marynowaną cebulą
Nasza ocena podróży (w punktach/100)
Jedzenie
Transport
Kwatery
Ludzie
NAPISZ DO NAS
Jeśli masz pytania dotyczące podróży to z przyjemnością na nie odpowiemy