SOFIA - SYLWESTER 2019/2020

CERKWIE, SAŁATKA SZOPSKA I CHORO

Sofia od dawna była na naszej liście miejsc do zobaczenia, ale realizację odwlekał brak odpowiednich połączeń, okazji a i trochę opinie w internecie, że to najbrzydsza europejska stolica…  Pomysł wyjazdu w terminie noworocznym wydawał się więc być dobry, bo potencjalne emocje okołosylwestrowe mogłyby zrekompensować ewentualnie brak innych wrażeń, świąteczne iluminacje podbiją walory estetyczne, a zagospodarowanie krótkiego dnia nie wymaga dużej ilości zabytków. Przy okazji spodziewane atrakcyjne ceny pozwolą na trochę hedonizmu kulinarnego, a niska temperatura lepiej skomponuje się z treściwą bułgarską kuchnią. Promocja LOT-u i zebranie ekipy pomogło podjąć decyzję. Dobrą. Noworoczne dodatki się sprawdziły, kuchnia nie zawiodła, ale przede wszystkim samo miasto okazało się bardzo przyjazne i atrakcyjne.

Antyczna Serdica i Sredec

Stolica Bułgarii ma swoje początki w czasach starożytnych. W VIII wieku p.n.e. osiedliło się tu, przy gorących źródłach (obecnych do dziś) trackie plemię Serdów. Skarby z trackich grobowców to jedne z najcenniejszych znalezisk w Bułgarii. Miasto Serdika podbijali kolejno Macedończycy i Rzymianie. W II wieku otoczono je murem, w IV wieku za Konstantyna Wielkiego pobudowano pierwsze kościoły bizantyjskie. W IX wieku miasto zdobył chan Krum, wódz Bułgarów – nazywano je wówczas Sredec. Dopiero pod koniec XIV wieku zaczęto je nazywać Sofią.

Antyczne miasto Serdika i bułgarski Sredec leżały w ścisłym centrum obecnej Sofii. Fragmenty murów i zabudowań można oglądać przy wyjściu z metra (stacja Serdika), poniżej poziomu obecnej ulicy oraz pod placem Largo prowadzącym do Domu Partii – przykryte szklaną kopułą. Wiele fragmentów murów mija się też w rozgałęzionych przejściach metra – wszystko oczywiście gratis.

Pod Sofią znajdują się istne „Pompeje”, odkrywane wciąż przy różnych budowach. W 2004 roku podczas budowy nowego hotelu, odkopano rzymską ulicę, która okazała się fragmentem ogromnego amfiteatru. Odrestaurowano jedną ścianę i… dobudowano do niej foyer hotelu, nazwanego z tej okazji Arena di Serdica. Tu też każdy może wejść i podziwiać…

Spacerkiem po Sofii

Centrum Sofii, mieszczące większość zabytków, ciekawych budowli i instytucji, ma wielkość „spacerową”, metro posłużyło nam właściwie tylko do dojazdów na lotnisko. Przez 2 i pół dnia przemierzymy je parokrotnie wzdłuż i wszerz. Z północy na południe, Od Lwiego Mostu, ozdobionego dwoma parami lwów, symbolizujących czterech sofijskich księgarzy, powieszonych za udział w powstaniu antytureckim – do Bulwaru Witosza, deptaka restauracyjno-handlowego. I ze wschodu na zachód, od parku św. Nikoli i centrum handlowego, po Uniwersytet Sofijski i Park Zaimow. Robiliśmy zakupy w eleganckiej Głównej Hali Handlowej z 1911 roku i na swojskim Żenskim Pazarze, z mydłem, powidłem i folklorem, w sklepikach z różanymi kremami i na pchlim targu przy Placu Aleksandra Newskiego. Piliśmy gorącą siarkową wodę w efektownej XIX-wiecznej Sofijskiej Łaźni Mineralnej. Na Placu Battenberga, największym w Sofii, bawiliśmy się na koncercie sylwestrowym. Przyglądaliśmy się żołnierzom na warcie przed Pałacem Prezydenckim. Doceniliśmy monumentalny urok dawnego Domu Partii (już bez gwiazdy na czubku). Przed zaprojektowanym przez wiedeńskich architektów w stylu klasycystyczno-secesyjnym Teatrem Narodowym im. Iwana Wazowa obserwowaliśmy grupę młodzieży trenującą taniec korowodowy choro. Szukaliśmy klimatycznych miejsc z lokalną kuchnią. No i, oczywiście, podziwialiśmy niezliczoną ilość świątyń.
Ulice w centrum Sofii to kamienice, monumentalne socjalistyczne budowle i powplatane pomiędzy nie zabytki. Trzeba przyznać, że sofijskiej architekturze brakuje spójności. W trakcie jednego spaceru można się poczuć jak w Moskwie, Stambule i Wiedniu jednocześnie. Momentami przejścia podziemne czy szyldy sklepów i kiosków przywołują skojarzenia z Kijowem, Lwowem czy Erywaniem, ale namioty kafejkowe na Bulwarze Witosza, pełnym knajp z kuchnią międzynarodową i sklepików z suwenirami, nie różnią się zbytnio od tych na deptakach na Zachodzie. Nie można więc się tu nudzić – za każdym rogiem może czekać wizualna niespodzianka.

Sofia ekumenicznie

Okna naszego hoteliku wychodziły na imponującą XIX-wieczną synagogę, zbudowaną w stylu mauretańsko-bizantyjskim. Czwartą pod względem wielkości w Europie wśród synagog Żydów sefardyjskich. W nocy widzieliśmy zapaloną menorę. Był to okres święta hanukah, o czym przypominały dekoracje w środku synagogi. Ale menorę widzieliśmy nie tylko tam – była też postawiona przed dawnym Domem Partii oraz na lotnisku, gdzie towarzyszyły jej życzenia „Happy Hanukah”. Zrobiło to nas wrażenie…
Nieco orientalny (jak w Bośni) klimat wprowadza meczet Bania Baszi Dżamija z XVI wieku, przy głównym bulwarze Kniaginia Marija Łuiza – zbudował go słynny Mimar Sinan, architekt sułtana Sulejmana I Wspaniałego. Jest jednym z trzech pozostałych po wielowiekowej okupacji tureckiej, ale jedynym działającym. W dawnym, dziewięciokopułowym Bujuk Dżami (Wielkim Meczecie) urządzono Muzeum Archeologiczne, które akurat było bezpłatne w ostatnią niedzielę miesiąca, więc skorzystaliśmy z okazji przyjrzenia się sztuce starożytnych Macedończyków, Rzymian, bizantyjskiej oraz skarbom trackim.
Katolicy także mają w Sofii swój kościół – nowoczesną katedrę św. Jerzego (kamień węgielny pod nią położył Jan Paweł II), której główną ozdobą jest pastelowe światło wpadające przez kolorowe witraże.
59% ludności należy jednak do autokefalicznej bułgarskiej Cerkwi prawosławnej.

Sofia prawosławnie

Ilość i różnorodność sofijskich cerkiewek równoważy znakomicie pewną szarość i monumentalność socjalistycznych budynków. Przeważnie zbudowane są one w stylu bizantyjskim, z centralną, okrągłą kopułą. Z reguły niestety jest w nich zakaz fotografowania… Najstarsze i najcenniejsze są zazwyczaj te najmniejsze – ukryte w podwórzach (Rotunda św. Jerzego z VI wieku, najstarsza budowla w Sofii ), w podziemiach przy metrze (cerkiew św. Petki Samardżijskiej z XIV wieku, wzniesiona na pozostałościach rzymskich budowli), czy wręcz niejako w podziemiach budynku (cerkiew św. Petki Paraskewy z XIII wieku, 2 metry pod ziemią). Wyjątkiem jest duża ceglana cerkiew św. Sofii z VI wieku, patronki miasta, odbudowana w XiX w. Krajobraz urozmaicają odmienne stylistycznie cerkiew rumuńska św.Trójcy oraz cerkiew rosyjska św. Mikołaja, z kolorowymi, kręconymi, cebulastymi kopułami. Większe cerkwie są przeważnie XIX-wieczne, budowane po wyzwoleniu spod tureckiej okupacji. Wrażenie robią freski w chramie św. Nedeli, drugim co do ważności soborze miasta, stojącym na jednym z głównych placów miasta. Ma on długą historię, a ostatnio odbudowywano go w 1931 roku, po zamachu (nieudanym) na cara Borysa III. Numerem jeden jest sobór Aleksandra Newskiego – największa cerkiew prawosławna na Bałkanach (na placu 3170 m2), postawiona w stylu neobizantyjskim, ku czci żołnierzy rosyjskich poległych w wojnie o niepodległość Bułgarii. Malowało ją 50 artystów – szkoda, że część fresków jest słabo widoczna w świetle wpadających przez okna, a wieczorem się ich nie oświetla. Budowla jednak robi wrażenie, zwłaszcza z zewnątrz, oświetlona po zmroku, kiedy obchodząc ją w koło dostrzega się coraz to nowe półokrągłe kopuły. Na placu przed soborem natrafiamy na pchli targ, gdzie można kupić niedrogo ciekawe ikony. Ostatniego dnia odwiedzamy jeszcze cerkiew św. Cyryla i Metodego z drewnianym ikonostasem oraz położoną na zachód od centrum cerkiew św. Nikoli Sofijskiego ozdobioną majolikami.
To co nas w Bułgarii zaskoczyło to fakt, że mimo iż wyznają prawosławie, to Święta Bożego Narodzenia obchodzą w tym samym terminie co katolicy – 25 i 26 grudnia. Ominął nas więc okres jarmarków i świątecznej gorączki, której doświadczaliśmy rok temu we Lwowie – trochę szkoda…

Monastyr Rilski

Religijne serce kraju bije jednak poza Sofią – ok. 120 km od stolicy, gdzie znajduje się, położony w górskiej dolinie, Monastyr Rilski. Musieliśmy tam pojechać – to świętość Bułgarów, symbol przetrwania tożsamości narodowej w czasach niewoli, a przy okazji największy kompleks klasztorny, wpisany na listę Unesco. Ignorujemy obecne w hotelu oferty wycieczki po 35 Euro i decydujemy się na bardziej ekonomiczną i przygodową opcję – pożyczamy auto na lotnisku. Po długim rozpytywaniu dostajemy nieoczekiwanie atrakcyjną ofertę od firmy wynajmującej auta biznesmenom – za 45 Euro z pełnym ubezpieczeniem, bo na jutro jest już zarezerwowane. Wyjazd za miasto daje nam trochę posmakować nieobecnej wciąż w Polsce zimy – w wyższych partiach gór Riła leży śnieg. Przyprószona jest też część drogi dojazdowej do monastyru. Trasa pod wysokie mury monastyru zajmuje nam 2 godziny.
Monastyr Rilski był kilkukrotnie przebudowywany. Klasztor założył w 927 roku eremita Iwan – uznany za świętego, do którego relikwii wierni modlą się, przykładając kawałki waty, aby nabrały „mocy uświęcającej”. Nowy, ufortyfikowany klasztor postawiono w XIV wieku. Sto lat później, po splądrowaniu przez Turków, odrestaurowano go, m.in. dzięki pomocy cerkwi rosyjskiej. Przy okazji Bułgarzy zrobili w konia tolerancyjnego wezyra, który zezwolił na wzniesienie trzech poziomów budowli: jedną dodatkową kondygnację wkopano w ziemię, a nad trzema kolejnymi murowanymi dobudowano jeszcze jedną drewnianą, twierdząc, że to altana. Budowla spłonęła w pożarze w XIX wieku. W odbudowie, w dawnym kształcie, uczestniczył cały kraj. To co urzeka w monastyrze to lekkość jego konstrukcji. Pod murami w kształcie pięcioboku, w których są dwie ozdobione freskami bramy, ciągną się krużganki w biało-czarne paski, ozdobione na górze rzeźbionymi, drewnianymi balkonami. Na środku placu stoi cerkiew, z kopułowym dachem, też okolona pasiastymi arkadami, częściowo w kolorach czerwono-białych. Ozdobiona przepięknymi, kolorowymi freskami i ażurowym ikonostasem. Część ocalałego z pożaru wyposażenia (m.in. drzwi) znajduje się w muzeum obok. Ze średniowiecznego zespołu ocalał też donżon – kamienna wieża ostatniej obrony, stojąca obok cerkwi. Żałujemy, że opisana w przewodniku klasztorna kuchnia jest niedostępna do zwiedzania – ciekawi byliśmy kotła, w którym mieściły się dwa woły… Ale jest pięknie – biel ścian podkreśla cienka warstewka śniegu leżąca na dziedzińcu i gdzieniegdzie ośnieżone drzewa w oddali. Od mrozu drętwieją ręce, ale trudno się powstrzymać od robienia zdjęć. Wizytę kończymy degustacją regionalnego pstrąga w przyklasztornej restauracji.

Sylwester w Sofii

Sylwestrowy wieczór postanawiamy spędzić pod chmurką z Sofijczykami i skorzystać z oferty miejskiej – koncertu na placu Battenberga. O godzinie 22-giej na ogrodzonym bramkami placu jest jeszcze pusto, a na scenę dopiero wychodzą konferansjerzy. Na bramce zostajemy gorliwie obszukani i wylegitymowani – nabyty na tę okazję szampan musiał więc wrócić do hotelu… Dobrze, że udało się wnieść chociaż „małpkę” rakiji! Oprawie sofijskiej imprezy daleko do wypasu naszych rodzimych sylwestrów – scena jest prosta, prowadzący w kurtkach, a za dekoracje robią wizualizacje (a najczęściej fragmenty teledysków) na ekranie. Zapowiedzi kolejnych wykonawców poprzedzają wyświetlane fragmenty jakichś bułgarskich „Rejsów” i „Misiów”. Na pierwszy ogień idzie tutejszy Zenek Martyniuk, w towarzystwie tańczących dziewczyn. Następna jest pani Kubanka z rytmami salsowymi, do których wywija para na scenie. Po nich młodzież zabawiają hiphopowcy i blondynka z dredami, w różowym lateksie. Po jedenastej wchodzi na scenę grupa trzech dinozaurów rocka (prawdziwe dinozaury, bo siadają na stołkach), którzy ciągną aż do północy… O północy, ku naszemu zaskoczeniu, zaczyna się krótki, ale całkiem solidny pokaz fajerwerków, puszczanych ze skweru przy placu, przy akompaniamencie bułgarskiego hymnu. A potem rozkręca się zabawa – na scenę wchodzi zespół z instrumentami dętymi, grający bałkański folk, a ludzie tworzą korowód i ruszają do tańca choro. Z werwą i radością, międzypokoleniowo – i to jest to dlaczego warto było tu przyjść! Po dobrej półgodzinie, kiedy zespół schodzi ze sceny, DJ puszcza jeszcze przez chwilę muzykę popowo-dance’ową, ale ok. 00.40 gasną światła i impreza nagle się kończy… Ponieważ w Polsce dopiero dochodzi północ w hotelu robimy obchody nr 2 – odpalamy jeszcze toastowo prosecco i zimne ognie!

Kulinarnie

Poprzednio w Bułgarii byliśmy w lecie, kiedy to w naszej diecie rządził chłodnik tarator i sałatka szopska, więc mieliśmy pewne obawy jak bułgarska gastronomia wypadnie w warunkach zimowych. Poradziła sobie jednak świetnie – wprawdzie szopska nieco traciła przez słabszy moment pomidorów, ale na królów bułgarskiej kuchni – paprykę i bakłażana – jak najbardziej można było liczyć. Papryki ostre (do sałatki), papryki pieczone, domowa lutenica, pasty z wędzonego bakłażana oraz ze słonego sera z ziołami i orzechami jako przystawki rozbijały bank! Długo będziemy też wspominać gołąbki w liściach kiszonej kapusty, faszerowane mięsem i papryką, w sosie beszamelowym. Degustowaliśmy faszerowane papryki, fasolę w kociołku i musakę z bakłażana. Bardziej głodni mieli okazję spróbować ozorków, faszerowanej wieprzowiny, gigantycznych szaszłyków, bałkańskiej skary (grilla), kaczki, królika czy rylskich pstrągów. Rzadko zostawało nam miejsce na deser, ale musieliśmy spróbować creme brule z pieczoną dynią!
Sofijskie restauracje serwują też dania kuchni międzynarodowej, więc potrzebujący odskoczni mogli się delektować smażonymi kalmarami czy dyniowym risotto. Z kolei wizyta w rosyjskiej restauracji Arbat pozwoliła nam przypomnieć sobie smak forszmaku, solianki, barszczu z siełem, domowego kwasu, morsa i wareników.
Zapijaliśmy lokalnym czerwonym winem (np. No Man’s Land, z winogron zbieranych w pasie granicznym z Turcją) w wersji zimnej lub grzanej albo piwem Zagorka czy Kamenica. W Sylwestra skusiliśmy się też na Grozdową Rakiję. Nie omieszkaliśmy skorzystać z atrakcyjnych ofert cenowych na Apperol Spritz i białą sangrię. W Sputniku można korzystać z dużego wyboru ciekawych drinków, np. Sputnik Old Fashioned – oparty na rakiji z angosturą, miodem, tymiankiem, cytryną i… borowikami.
Do restauracji z typowo folklorystyczno-tawernowym wystrojem – Hadżidraganovite – podchodziliśmy 2 razy, bo konieczna była rezerwacja. W też serwującej kuchnię lokalną Divaka załapaliśmy się fartem na wolny stolik – było bardziej nowocześnie, też bardzo smacznie i dwa razy taniej. Napotkana po drodze restauracja Starija Czynar okazała się stylowym miejscem w willi, z wyszukanymi potrawami. We włosko-międzynarodowej Social na Bulwarze Witosza rozkoszowaliśmy się faktem, że udało nam się zjeść – w dodatku bardzo smaczny – obiad w Sylwestra. Smaku potrawom w Arbacie dodawał widok na kopuły rosyjskiej cerkwi. Trochę słabsze wspomnienia mamy z restauracji w Monastyrze Rilskim, gdzie odmówiono nam obcesowo założenia dwóch rachunków, skoro usiedliśmy przy jednym stole. No i jeszcze Happy…
Do sieciówki Happy, polecanej w hotelu, podeszliśmy z pewną nieufnością – jak tak może się nazywać knajpa z kuchnią bułgarską? Omijaliśmy ją więc aż do krytycznego 1 stycznia, gdy wszystko było pozamykane. I przyznajemy się do błędu – wybór dań jest szeroki, a wszystkie ciekawe, smaczne, ładnie podane i do tego drinki w konkurencyjnych cenach (ach, ta sangria mangowa…), fajny wystrój, karta ze zdjęciami – szczerze polecamy!
Przy okazji nawiązań orientalnych – w Sofii zapalimy też dobrą fajkę wodną. Przygotowaną porządnie ze sznytem tureckim, choć niestety w cenie już europejskiej. Miło natomiast jesteśmy zaskoczeni powszechnymi zakazami palenia w restauracjach (choć w niektórych są oddzielne strefy dla palaczy).

Co nam nie wyszło / co by można jeszcze

Prawdopodobnie z powodu noworocznego okresu, zaliczyliśmy chyba na tym wyjeździe rekordową ilość pocałowań klamki oraz odejść z kwitkiem. Na szczycie listy jest wypad do Cerkwi Bojańskiej (wpisanej na listę Unesco) na obrzeżach miasta. Dotarliśmy tam z taksówkarzem-cwaniakiem (który chciał nas zrobić na stary numer, że cena była w euro, a nie w lewach) o godzinie 12:15 w Sylwestra i zastaliśmy kartkę, że otwarte do 12:30 oraz zamkniętą bramę. Żarliwe próby przekonywania „klucznika” w języku „słowiańskim” przyniosły odwrotny skutek – przekręcił klucz w bramie jeszcze 2 razy! I kazał nam przyjść jutro, chociaż było napisane, że 1 stycznia nieczynne… W międzyczasie Krzysztof, który odłączył od reszty, odbił się od drzwi Galerii Fotografii, a potem – Muzeum Komunizmu. W konia zrobiły nas też teatry – biletów na koncert sylwestrowy w Operze nie dało się kupić przez internet, a w kasie już ich nie było. Podobnie w przypadku Teatru Narodowego im. Ivana Wazowa, gdzie bilet na przedstawienie z bułgarskim folklorem pozostał tylko jeden…
Mimo, że wydawało się, że ludzi na ulicach jest niewielu, często do restauracji ciężko było wejść bez rezerwacji. Nie mogliśmy więc zweryfikować fenomenu kultowej ponoć Rakiety (która za komuny nazywała się Warszawa), do której szliśmy 20 minut po mrozie i musieliśmy się zadowolić siostrzanym barem Sputnik.
Niemniej jednak natura nie znosi próżni, więc jak nie tu to gdzie indziej, albo kiedy indziej, albo co innego – więc finalnie absolutnie nie narzekamy! Było ciekawie, przesmacznie, a ludzie są przesympatyczni. Trzeba tylko pamiętać, by kręcenia głową nie traktować jak odmowę, a wręcz przeciwnie 😉

NAPISZ DO NAS

Jeśli masz pytania dotyczące podróży to z przyjemnością na nie odpowiemy