MJANMA (BIRMA) 2015

THERAWADA, MNISI I KLASZTORY

31.12 Warszawa – Doha – Bangkok

Qatar Airways, ani dobrze, ani źle, wszystko poprawnie choć bez szaleństw. Na plus: możliwość zmiany przydzielonych przez system miejsc, wiec udało się siedzieć koło siebie i sama idea rozdzielenia lotu do Azji na równe części, dzięki czemu nogi tak nie spuchły. Niezłe było też wegetariańskie, hinduskie curry. Na minus: Sylwester na lotnisku w Doha (nowym, z bardzo dziwną, wielką misio-lampą) kompletnie nic się nie działo i gdyby nie zielona peruka Michała i srebrna Małgosi, nikt nie zarejestrowałby nadejścia nowego roku. W drugim samolocie organizujemy sobie przesiadkę na pokładzie we własnym zakresie i udaje nam się zawłaszczyć cały środkowy rząd.

W drodze powrotnej jakość spadła – reklamowane menu było niedostępne, roztargnione stewardessy zapominały o zamówieniach i pieczywie do posiłków. Jedna toaleta na trasie Doha-Warszawa też nie odpowiadała na zapotrzebowanie, a siedząc w ostatnich rzędach człowiek czuł się jak w tramwaju w godzinach szczytu dzięki rosnącej kolejce…

1.01.2015 Bangkok

Khao San wolno budziła się z sylwestrowego szaleństwa. Zaszły zmiany – zlikwidowano bus z lotniska (wskazany pociąg do Wat Phaya niestety nie był docelowy i konieczne było dobicie taxi w mega korku, pociąg 45BHT na głowę, taxi 200BHT), stoisk jakby mniej, badziewia chińskiego na nich jakby więcej. Hotel Sawasdee Banglampoo znośny, choć dojść do niego trzeba było dość smrodliwą alejką. Klientela głównie polsko-rosyjska, bo klasa mocno ekonomiczna, noc 720BHT ze śniadaniem (suchy prowiant w razie wczesnego wyjazdu nie jest przewidziany). Super wegetariańska knajpa na górze ulicy, kolejna prostopadła do Khao San – cudna zupa cynamonowa, sałatka z zielonego mango i kwiatów banana oraz spring role, zupa z wodnego szpinaku i warzywa słodko-kwaśne, plus piekielne masaman curry. Wszystko uwieńczone herbatką ginger-pomegranate o właściwościach zwalczających ponoć kaca i jet-lag. Cena dania 80-90BHT, całość 450BHT na parę. Powłóczyliśmy się ulicą. Gosia z Michałem zakupili pareo, Krzysiek klapki, wszystko po 200BHT (ok. 20 zł), a kapelusz słomkowy nawet 160 BHT. Przed snem chłopcy wrzucili po pad thaiu z ulicy (30BHT w wersji z jajkiem, 50 w wersji z kurczakiem i jajkiem). Piwko, herbatka, sprite u Hindusa, potem fundujemy sobie masaż stóp (a właściwie nóg) (100 BHT za ½ godziny) i wreszcie zasłużony odpoczynek. Morfeusz nie czekał długo z przybyciem.

2.01.2015 Bangkok – Mandalay

Poranek zaczął się wcześnie. Śniadanie o 7:30, nieco plastikowe pancakes, ale dobre jajka i makaron. Wypad na ulicę, szybki targ z taxi i za 500BHT jedziemy na lotnisko Don Mueng. Tym razem bez korka, więc szybko poszło (45 minut) i na lotnisku jest chwila na rozejrzenie się po sklepach (dużo suszonych owoców, past curry i kosmetyków, szerszy asortyment niż na Suvarnabhumi), a także sprawdzenie poczty. Opatrzność czuwa, okazało się, że balony oczekują płatności, inaczej nici z oglądania Bagan z powietrza. Ledwo przelew poszedł, a już wzywają nas na pokład Air Asia. Stewardesy ze względu na ostatnią katastrofę wszystkie noszą czarne kiry. Lot mamy krótki i przyjemny. Na lotnisku konfuzja, bo darmowy shuttle bus nie ma kolorów Air Asia i niektórzy węszą podpuchę, ale okazuje się, że szafa gra i jedziemy za friko do miasta. Wysiadamy przy stacji kolejowej, a stamtąd już tylko rzut beretem do hotelu Taw Win – 35$ za pokój, wypas w porównaniu z Bangkokiem. W mieście duży ruch, brak chodników, dość brudno i pył.

Pierwsze kroki kierujemy do banku. Tam nic nie rozumiemy, ale w końcu udaje się urzędnikom zapisać kurs dolara na kartce (inny dla banknotów 100 i 50$, a niższy dla pozostałych). Wyjmujemy więc po 300 usd, ale w międzyczasie mija 15:00, a bank jest czynny właśnie do 15:00, więc niezwykle pomocni i uśmiechnięci bankowcy zapraszają nas na jutro, dziś nie mogą nam już wymienić dolarów (mimo, że bank nadal pełen ludzi!).

Wracamy do poznanego przed hotelem kierowcy, który proponował nam wcześniej objazd oraz podwózkę do kantoru i korzystamy z jego usług. Za 80 000 kjatów pomaga nam wymienić kasę w chińskim hotelu (po kursie lepszym niż bankowy, 1030 kyat za 1 usd), obwozi po Mandalay, a kolejnego dnia ma nas dostarczyć do dawnych stolic rozlokowanych wokół miasta. Nie wiemy, czy to dobra cena, bo nie mamy porównania, ale to nasza jedyna szansa, żeby zobaczyć miasto. Mamy czas do 8, bo o tej godzinie jesteśmy umówieni z Mr Thurein z agencji Elegant Myanmar, który ma nam dostarczyć bilety na prom, na autobus Bagan-Kalaw, samolot Yangon-Kawthaung i przyjąć 2112$ dopłaty od pary za rejs po archipelagu Mergui (1/3 kwoty puściliśmy wcześniej przelewem jako zaliczkę). Tymczasem jedziemy z naszym kierowcą. Pierwszy przystanek – kasa „strefy archeologicznej Mandalay” – wyskakujemy w niej z 10 000 kjatów na bilet, haracz dla Muzeum Kultury. Następnie mamy 20 minut na Pałac Królewski. Mało czasu, ale udało nam się zobaczyć Salę Tronową oraz wdrapać na WatchTower i obejrzeć odbudowany w 1990 roku pałac. Kolejny przystanek to obowiązkowa Shwenandaw Kyaung, czyli Golden Palace Monastery, tekowa świątynia z pięknymi rzeźbieniami, ponoć miejsce śmierci króla Mindona, które kiedyś znajdowało się w obrębie królewskiego pałacu, a że następcę tronu gnębił duch zmarłego króla, ten kazał budynek przenieść poza mury, dzięki czemu jako jedyny ocalał on z bombardowania kompleksu pałacowego podczas wojny. Czas operacyjny 10 minut. Następnie Kuthodaw Paya, czyli największa książka świata, świątynia, która poza wielką złotą stupą, mieści 729 tablic, każda w osobnej stupie z zapisem therawadyjskiej Tipitaki, świętego wieloksięgu. Czas nieokreślony, ale widzimy, że dzień zaraz się skończy. Na koniec Mandalay Hill z zachodem słońca o 17:15. Wjazd wynajętym autem, a potem schodami ruchomymi (już na bosaka!). Sam zachód nieco przereklamowany, ale wycieczka kobiet z plemienia Pa-o – niezapomniane wrażenie. Plus bonus – ignorancja Amerykanów – ‘czy to są mniszki?, nie?, to dlaczego są tak ubrane?’ (czarne spodnie i kaftan, a na głowie pomarańczowe chusty w czarną kratę, w niektórych przypadkach zastąpione przez ręczniki frote). Dodatkowe atrakcje – młodzi mnisi w bordowych szatach na tle zachodzącego słońca, zagadujący turystów, żeby poćwiczyć angielski, czy też raczej zagadywani przez turystów, liczących na zdjęcie z Birmy z mnichem.

Po powrocie nasz kierowca wskazuje nam chińską restaurację w bocznej uliczce koło naszego hotelu i umawia się z nami na kolejny dzień o 8, nie biorąc od nas ani kjata. Restauracja okazuje się strzałem w 10, wychodzimy z niej lżejsi o 16 000 kjatów na parę, a ciężsi o pieczoną kaczkę, kurczaka w orzechach cashew, smażone warzywa i okrę. W hotelu czeka już na nas Mr Thurein i następuje rozliczenie. Rozstajemy się z połową kasy, ale za to mamy rachunki, bilety, potwierdzenia, wszystko co trzeba, żeby kontynuować podróż. Trzeba tylko jetlag odespać.

3.01.2015 Mandalay okolice

Śniadanie azjatyckie – zupa rybna i makarony plus jajka sadzone na zimno, dostępne także tosty z mikroskopijną porcją dżemu. Zwarci i gotowi o 8:10 ładujemy się do taxi i ruszamy do Mahamuni Paya, w tej świątyni znajduje sie Budda z XI wieku, w którego mężczyźni codziennie wcierają złote płatki, przez co Budda nabiera obłych kształtów. Tylko twarz ma gładką, bo o 4 rano jest ona starannie polerowana przez mnichów.

W planie dnia mamy 4 dawne stolice. Plany się jednak krzyżują, ponieważ włączając się do ruchu, nasz kierowca nie zauważa przejeżdżającego obok skutera i powoduje wypadek. Wygląda to poważnie. Noga złamana, skuterowiec w szoku. Nasz kierowca musi go odwieźć do szpitala. Wina ewidentnie kierowcy, ale fakt, że ruch jest prawostronny (od 1970), a kierownice umieszczone po prawej stronie, na pewno nie pomaga. Nie zostajemy pozostawieni na pastwę losu. Taksówkarze się dogadują i ma po nas przyjechać zmiennik. Pojawia się po mniej więcej pół godzinie i kontynuujemy wycieczkę na tych samych warunkach, a zapłacić mamy za całość zmiennikowi. Kawałek dalej robimy krótki stop na zdjęcie przy „szlifierzach” i „polerowaczkach” dużych posągów Buddy przy drodze.

Zaczynamy od punktu widokowego na Sagaing Hill przed wjazdem na most na Irawadi (nowy Sagaing Bridge) – Shwe-kyet-kya. Tutaj też nie mogło zabraknąć niewielkiej stupy. Na wzgórzu oglądamy 2 świątynie: Umin Thounzeh z łukiem 45 posągów Buddy i licznymi tablicami upamiętniającymi donatorów oraz Pon Nya Shin Paya, wielki kompleks, ale niewyróżniający się niczym specjalnym poza tarasem z widokiem na okolicę i rzekę oraz ogromną ilością darów spożywczych dla Buddy.

Droga do Mingun jest pewnym wyzwaniem – góra-dół, lewo-prawo, nawierzchnia marna. W Mingun oglądamy drugi największy dzwon na świecie (1/3 mniejszy od moskiewskiego, 14 x większy niż St Paul’s) oraz coś, co byłoby największą świątynią, gdyby nie przerwana budowa z powodu śmierci króla-fundatora Bodawpaya. Zwiedzanie Mingun kończymy obowiązkową fotką w Hsinbyume Paya z malowniczymi 7 pofalowanymi tarasami. Nikt nie kolekcjonuje opłaty za Mingun Paya w wysokości 3000 kyatów, więc zostają one w naszych kieszeniach.

W drodze do Inwa (Ava) dostajemy bonus, jesteśmy świadkami procesji uczestników ceremonii Shinbyu, inicjacji chłopców. Gdy mają 5-7 lat są wprowadzani w społeczność buddyjską – po procesji chłopcom goli się głowy, nadaje nowe imiona i recytują sutry za mnichami. Procesję rozpoczyna platforma, przystająca od czasu do czasu, z muzykami i tancerzem, wykonującym układ taneczny na każdym przystanku. Idzie cała wieś, a mieszkańcy kolejnych obstawiają drogę i podziwiają królewskie stroje, wręczając uczestnikom owoce w podarku. Za platformą idą nastoletnie dziewczyny w strojach księżniczek, dalej jadą dziewczynki młodsze na koniach, mułach, czy osłach, prowadzone przez ojców, którzy niosą nad nimi parasole. Zamykają procesję wozy-dwukółki zaprzężone w woły, obwieszone wieńcami z kwiatów oraz kolorowych pomponów, na których jadą matki z synami. Gra muzyka, brzęczą dzwonki dekorujące powozy i uprzęże wołów. Całość głośna i bardzo kolorowa.

W Inwa czas nam się już kurczy i wykonujemy program standard-minimum: łódką na drugą stronę rzeki z Myitinge jetty (8000Ks od osoby), wynajmujemy powóz konny prowadzony przez panie Birmanki udekorowane tanaką (8000Ks od pary) i robimy godzinny objazd z kulminacją w Bagaya Kyaung (tu sprawdzany jest combo ticket z królewskiego pałacu w Mandalay). Piękna świątynia z drewna tekowego nawet wątpiących zachęca do medytacji. W rogu parę ławek z zeszytami, plakaty z alfabetem i warzywami po angielsku – szkółka młodych mnichów.

Do zachodu słońca mamy jeszcze moment, więc zatrzymujemy się w fabryce jedwabnych wyrobów, a przed nią kolejna awantura samochodowa. Facet, chyba pijany, blokuje drogę, żona z teściową siłą trzymają go w aucie, bo chce wyjść i komuś przyłożyć. Coraz więcej osób się angażuje, w końcu odjeżdża, korek się rozładowuje i możemy jechać dalej.

Kulminacją wycieczki jest zachód słońca nad mostem U-Bein. Bardzo malowniczy, mimo że fragment mostu z zachodem nie stoi w rzece, bo poziom wody jest niski, pod mostem-śmieci, centralnie zaparkował bus, który przywiózł amerykańskich turystów, a na moście zamiast tubylców i mnichów jest masa zwiedzających. Robimy zdjęcia z grobli obok.

Nasz nowy kierowca poleca nam w Mandalay birmańską restaurację Aye-Myit-Tar. Neony, światełka, czekający na zewnątrz kelnerzy i 3 umywalki witają gości. W menu zdjęcia, a na każdym brązowa kupa, nie zapowiada się dobrze, tymczasem stolik zaczyna się zastawiać masą przystawek, wjeżdżają zupki. Niespodzianka – prawdziwe jedzenie wygląda dużo lepiej niż zdjęcia. Chicken curry, butterfish curry i pork in pickled mango – bardzo dobry wybór, grilled venison strips – tu gorzej. Smak tkwił w przystawkach – marynowane liście, kabaczek, dynia, cieciorka, oczywiście ryż i masa innych mniej i bardziej pysznych dań. Całość 25 000Ks z napiwkiem – taniej niż u Chińczyka, a jedzenia jeszcze więcej. Ryżu i przystawek dokładają do oporu, a są gratis… Duże piwo Myanmar (0,66 litra) kosztuje 1800 Ks.

Kulminacją wieczoru był dość długi spacer z restauracji do pałacu i wzdłuż murów do teatru marionetek. Spóźniliśmy się tylko 3 minuty dzięki narzuceniu ostrego tempa i udało się nabyć bilety (10 000Ks od osoby). Przedstawienie nie było pasjonujące i trochę nawet kimnęliśmy, ale wspólny występ tancerki i marionetki – godny uwagi. Ciekawe były też momenty, gdy podjeżdżała do góry kurtyna pokazując pracę lalkarzy. Występ pomógł również w późniejszych zakupach marionetki Księżniczki w Rangunie. Taxi do hotelu, 5 minut (spacer godzina) – 4000Ks. Przy wieczornym pakowaniu Michał podnosi alarm, bo nie może znaleźć ochronnego futerału na duży plecak. Konwersacje z recepcją idą mozolnie (ach ten angielski…), przy okazji okazuje się, że hotel ma monitoring na korytarzach! Futerał w końcu się znajduje – pani sprzątająca zrobiła własne porządki i schowała go do jakiejś małej szufladki pod biurkiem…

4.01.2015 Mandalay – Bagan

Pobudka o 4:30, taxi 5:40 do Malikha jetty (6000Ks). Mega zdziwienie na początek, ponieważ nasz kierowca z wczoraj nie dość, że przyjechał przed czasem, to jeszcze na dzień dobry wręczył nam 40.000Ks, ponieważ Michał zapłacił mu poprzedniego dnia podwójnie. Taka uczciwość na pewno będzie kierowcy karmicznie wynagrodzona.

Nie ma też problemu z najbardziej podejrzanym biletem wydanym przez naszą agencję, na prom do Bagan dostajemy się bez problemów i na tyle wcześnie, że zajmujemy dobre miejsca na górnym pokładzie, na wiklinowych fotelach i kanapach (szkoda, że bez poduszek…). Do 10 jest dość chłodno. Na śniadanie hotelowe kanapki z dżemem i marchewką, jajka i banany, uzupełnione łódkowymi tostami i herbatą. Z perspektywy wody raz jeszcze oglądamy mosty, Sagaing Hill i Amarapurę. Dalej widoki jak w ‘Rejsie’, w birmańskiej kinematografii też niewiele się dzieje – stupa, stupa, bawół, stupa, palma, stupa, pranie na brzegu. I tak do launchu i po launchu (ryż z warzywami i smażone jajo). A o mały włos by launchu nie było, bo obsługa zapomniała łyżek, ale od czego są przyjaciele. Na środku rzeki wykonujemy dziwny manewr, podpływa do nas inna łódź naszego 'armatora’ i panowie podają sobie komplet sztućców w zamian za plik banknotów i lunch zostaje podany. Odpoczywamy po dwóch dniach zwiedzania, jest czas na uzupełnienie notatek, poczytanie przewodnika i małe opalanie. Chociaż upał przesadny…

Poziom wody jest dość niski, co oznacza, że zamiast planowych 9 godzin, płyniemy 11,5, mamy więc kolejny zachód słońca w gratisie tuż przed Bagan, a pierwsze stupy jeszcze na tle pomarańczowego nieba.

Po zejściu na ląd cienkim jak włos trapem, trzymając się trzymanej przez obsługę rurki robiącej za poręcz, jesteśmy obiektem wojny taksówkarzy (15000Ks). Chcemy jak najszybciej dotrzeć do Bagan Balloons w Tharabar Gate Hotel, działa jednak prawo Murphy’ego i jeden z naszych bagaży wyniesiony jest jako ostatni. Jeszcze czeka nas stop przy kasie w Nyaung-U i opłata za wjazd do strefy Bagan – 20usd=21.500 Ks. Do biura balonów docieramy z godzinnym opóźnieniem i okazuje się, że nasza rezerwacja została zwolniona i jedno miejsce już jest sprzedane. Musimy podjąć decyzję o rozdzieleniu, jedna para może lecieć 5.01 zgodnie z pierwotnym planem, a druga poleci 6.01, bo są 2 wolne miejsca. Ta przyjemność kosztuje nas po uśrednieniu 325$, bo 5.01 łapie się na super high season, kiedy loty są o 10$ droższe.

Wracamy do taxi, która nie może ruszyć. Stała na zapalonych światłach, a interes balonowy zajął dłuższą chwilę i akumulator zdążył się wyczerpać. Znamy już procedurę. Kierowca dzwoni po kolegę, przeładowujemy bagaże i docieramy do hotelu Bagan Central (135 zł za pokój, już zapłacone, kartą, bo rezerwacja była przez Agodę) – duże pokoje w osobnych budynkach-bungalowach, centralnie zadrzewiony dziedziniec.

Przy rozpakowywaniu się Krzysiek zauważa dziurę w plecaku – szczury na łodzi dobrały się do obwarzanków i wyżarły je do ostatniego okruszka. Dziura w bocznej kieszeni wielkości pięści i druga mniejsza, pewnie ewakuacyjna. Atmosfera robi się nerwowa – godzina 8, więc jest głód, sytuacja z balonami plus zniszczony plecak i zagrożenie ‘śmiertelną chorobą na pewno przenoszoną przez szczury’ robi swoje. Dopiero obiad za 7000Ks (para) w knajpie naprzeciwko hotelu rozładowuje napięcie. Znane nam już birmańskie ucztowanie. Każdy zamawia curry, a do tego na stole pojawiają się zupki i 10 przystawek, a na deser ciekawe „cukierki” z płatków tamaryndowca . Właściciele są bardzo mili, więc umawiamy się z nimi na kolejny dzień na pranie i wypożyczenie 3 rowerów z napędem elektrycznym, którymi zamierzamy objechać Bagan.

Na balony pick up mamy o 5:40, czyli jest szansa na 6 godzin snu przed podniebnymi emocjami.

5.01.2015 Bagan

Emocje jak 150, tylko niezupełnie pozytywne, ponieważ lot został odwołany – niebezpieczne warunki pogodowe, wiatr w stronę rzeki – ‘Sorry Guys, we have 100% safety record and we want to keep it that way’. Zdarza się to podobno najwyżej raz w miesiącu. No cóż, innym razem w innym miejscu… Na szczęście jest też 100% refundacja. Pozostają emocje związane z obsługą e-bike’a i extra 660$ w kieszeni.

Przyjmujemy śniadanie – dość bogaty zestaw, pyszne naleśniki, zabieramy pranie (9 sztuk – 3000 Ks) i testujemy e-rowery. Po wywrotkowej próbie Gosia postanawia, po odkażaniu otarć, wypożyczyć podwójny rower z Michałem (10000Ks za dzień). Reszta bierze jedynki (6000Ks za dzień), podobno na pełnym akumulatorze i najniższym biegu są w stanie pracować przez 7 godzin. Szybko okazuje się, że to najlepsza opcja przemieszczania się między pagodami. Jedynym mankamentem jest kurz.

Pagody do wyboru do koloru:

  • Shwe zi gone ze złotą stupą i pawilonem z 37 natami i mnóstwem sprzedawców,
  • Upali Thein z muralami, konstrukcją stalową podtrzymującą ściany i 1 sprzedawcą,
  • Htilominlo z mnóstwem sprzedawców,
  • Ananda Pahto – klasyk po hinduskiej renowacji zmieniający się powoli w Disneyowski obiekt i mnóstwo sprzedawców,
  • Thatbyinyu – najwyższa i wiadomo kto,
  • Shwegugyi,
  • Pahtothamya – z super tarasem tuż obok,
  • Nathlaung Kyaung – jedyna hinduistyczna, poświęcona Wisznu, tu pełne oprowadzenie ze wskazaniem godnych ujęć fotograficznych, opłacone zakupem u 'przewodniczki’ puzderka bambusowego za 3200Ks,
  • Shwe San Daw – najpopularniejsze miejsce na zachód słońca, a co za tym idzie najbardziej tłoczne, z mnóstwem sprzedawców. Tu znajduje nas właściciel e-rowerów i zmienia w podwójnym akumulator – serwis na 6.

Dziś bogato także kulinarnie. Launch w wegetariańskiej Be kind to animals (veg coconut soup, springrolls, fried veg rice, pineapple i watermelon juice – 11 400Ks bez napiwku jedna para; veg coconut soup, fried veg rice, green papaya salad, green veg curry, pineapple i papaya juice, lemon soda – 14 400 Ks druga para). Kolacja w Silver House, doskonałe jedzenie (kurczak w pomarańczy, ryba w sosie cytrynowym, kaczka w ananasie, kaczka słodko-kwaśna, zupa rybna, zupa z makaronem ryżowym, sok ananasowy, z awokado, 2 piwa, czarna herbata i ryż) – 33 000Ks z napiwkiem.

6.01.2015 Bagan-Kalaw

Kolejna porcja świątyń od rana po emocjach związanych z lotem balonem (Małgosia i Michał szczęśliwie wzbili się ku niebu i wrócili cało i zdrowo na ziemię). Impreza balonowa zaczyna się nerwowo, bo starodawne autobusy zbierające ludzi jakoś omijają nasz fragment ulicy i ostatecznie jeden podjeżdża 20 min spóźniony. Potem adrenalina wzrasta przy obserwowaniu pompowania ogromnych balonów na tle wschodu słońca. W międzyczasie herbatka dla pasażerów i instruktaż bezpieczeństwa (lokals pokazuje „landing position”). Szybki załadunek – po 8 osób w bocznych częściach każdego kosza, w środkowej części pilot-Anglik. Okazuje się, że kompletnie nie było czego się bać. Balon unosi się wręcz niezauważalnie, a widoki są bajeczne – podświetlone porannym słońcem stupy, mgiełka znad rzeki, ludzie obserwujący wschód słońca, pasterz z kozami, mnisi, inne balony. Widać cały obszar starego Bagan usiany stupami, rozpoznajemy te wczoraj obejrzane. Na jednej ze świątyń pilot rzuca cień naszego balonu. 45 minut mija bardzo szybko, raz jesteśmy wyżej, raz niżej, lecimy w kierunku południowym. Balon ląduje na polu, kawałek od ostatniej stupy, czuć uderzenie, 3 podskoki, trochę piasku na głowie. Jeszcze zdjęcie z kamery umieszczonej na zewnątrz (będzie do kupienia na pendrivie za 15 usd, dostarczą do hotelu). Potem na odgrodzonym sznurkiem kawałku trawy pijemy szampana i jemy banana cake odbierając „dyplom” za lot, a w międzyczasie lokalna obsługa zwija balony i pakuje kosze. W hotelu jesteśmy przed 9-tą.

Dzisiejszy zestaw częściowo bardziej oddalony od głównej drogi, więc jest też odrobina offroadu:

  • Abeyadana Pahto z pięknie zachowanymi freskami, niezbędna własna latarka,
  • Nagayon, tu również ścienne malowidła,
  • Dhammayangyi, największa,
  • Sulamani, wg niektórych najpiękniejsza, rzeczywiście warta zobaczenia (targi o gong zakończone niepowodzeniem),
  • Thabek Hmauk, mniejsza kopia Sulamani, w której dostajemy z Gosią thanaka treatment od kobiety biorącej 'prysznic’ pod świątynią (owinięta w pareo polewała się wodą z miski), dzięki żółtemu rozwodnionemu jakby talkowi na twarzy słońce staje się nieco mniej dotkliwe,
  • Thambula – zamknięta dla zwiedzających, oglądamy więc przyległą Thon Zu z 3 stupami i siedzącymi w nich Buddami. Trafiamy tu w zasadzie na azymut, bo droga gdzieś nam się zgubiła i mamy już momenty zwątpienia…

Przemieszczamy się e-rowerami, cena jak dzień wcześniej. Przyspieszamy przed 16, bo o 17:30 recepcjonista załatwił nam gratisową podwózkę na stację autobusową (od linii autobusowej), a jeszcze trzeba coś zjeść przed drogą. Mamy jednak pod górkę, w Krzyśka rowerze kończy się akumulator. Jedziemy sprowadzić pana właściciela z zamiennikiem i w ciągu 15 minut sprawa zostaje załatwiona. Obiad jemy w losowo wybranej knajpie – wszystko mega słone, cena ok. 15000Ks, menu podobne do Silver House, tylko jakość potraw inna.

Pick up (jakby nyska z otwartą paką obudowaną metalowym koszem) zabiera nas punkt 17:30 i z każdym kolejnym hotelem zapełnia się coraz bardziej, robi się niewygodnie, ludzie lądują już w środku na metalowych taborecikach, ale w końcu dojeżdżamy do wypasionego dworca prosto pod autobus do Kalaw.

Po drodze półgodzinny postój w restauracji pod chmurką obowiązkowy. Michał odkrywa jak otworzyć drzwi z zewnątrz, po tym jak kierowcy zamknęli Gosię w środku. Na miejscu jesteśmy o 2 zamiast planowej 4 nad ranem, nadrobiliśmy opóźnienie z łodzi do Bagan.

Jeden z oczekujących na gości lokalesów wskazuje nam nasz gesthouse Golden Lily (16 Euro za pokój, znowu rezerwacja przez Agodę) i do niego zaprowadza. Tam czeka już na nas Hindus Robin Singh i dogadujemy się co do 3-dniowego trekkingu – 45 000Ks od osoby (bez wody, ale z 3 posiłkami dziennie i łodzią do Nyaungshwe oraz przewiezieniem tam głównego bagażu). Decydujemy się, bo a.) Nie mamy czasu na szukanie niczego innego, b.) Hindus mówi zrozumiale po angielsku i sprawia wrażenie kompetentnego. Cena też jest dobra.

W Kalaw jest mocno zimno, śpimy pod grubym kocem. W nocy nie ma w ogóle wody, rano leci lodowata – mycie głowy to traumatyczne doświadczenie.

7-9.01.2015 trekking Kalaw-jezioro Inle

Po śniadaniu (naleśniki) i oddaniu głównych bagaży (jadą do Nyaungshwe do rekomendowanego przez Robina hotelu) robimy jeszcze rundkę po Kalaw – bardzo sympatyczne i pełne lokalnego kolorytu (targ) górskie miasteczko. Ok. 10:30 wyruszamy na trekking – nasza czwórka, Niemiec i Robin jako przewodnik.

Dodatkowe koszty trekkingu to woda (od 300 do 500Ks za 1 litr) i cola (600 do 1000Ks za puszkę) lub piwo (2000KS) oraz podwózka Gosi i Michała motorowerami w drugim dniu – 2×15 000Ks. Jeden z kierowców okazał się nie do końca kompetentny i Michał dotarł na nocleg z rozwalonym łokciem po wywrotce. Sama jazda po wertepach (w dół wyłączają silnik!) okazała się być jeszcze większym hardcorem niż trekking (choć to sprawa względna z punktu widzenia tych, co szli).

Po drodze góry przypominające Bieszczady, tylko z lasami bambusów, bawoły, panie w spiczastych kapeluszach uprawiające truskawki, selery, ziemniaki, bataty, ryż etc, przebierające chili lub budujące bez żadnych narzędzi drogi. Noclegi we wsiach u lokalnych sołtysów, na matach w betonowych domkach. Wychodek na zewnątrz, za prysznic robiła blaszana micha za liściem z palmy lub bambusową ścianką. Temperatura pierwszej nocy (3 stopnie C) uniemożliwiała jednak ambitne ablucje, drugiej z kolei – przeszła ulewa. Brak prądu z kolei czynił nieprzydatnym wszelkie zabrane ładowarki.

Doskonałe jedzenie przygotowywane przez kucharza za każdym razem przez 5 godzin, bo do dyspozycji miał 1 palenisko, a dań do wyboru przyrządzał sporo (curry z bakłażana, ziemniaków, jajka, tofu, ryby, kurczak, papadamy, sałatka z ogórka i orzeszków, „sezamki” z syropem palmowym). Po śniadaniu ok. 4 godzin marszu, potem 1-2 godzinna przerwa na lunch (samosy, chutney pomidorowy, zupa imbirowa itp.), znowu marsz do ok. 17-tej, kolacja przy świecach i spanie. Dyskusje z Niemcem Stefanem, który do nas dołączył, jak ludzie mogą tak żyć, czy są szczęśliwi, czy mają ambicje przenieść się do miasta, czy coraz więcej turystów (100 w 1993, w 2015 spodziewają się 15 milionów) coś zmieni w ich życiu i postrzeganiu tego, czym dysponują. Drugiego dnia dołącza do nas jeszcze trójka młodych Holendrów, ale trzeciego zostawiamy ich w tyle.

Droga momentami dość męcząca, zwłaszcza w upale, najczęściej góra-dół, po drogach lokalnych, przez pola ryżowe, po torach kolejowych, przez wioski. Atrakcją są kobiety z kraciastymi chustami na głowach, wozy zaprzężone w woły oraz młodzież grająca w chinlon (podbijanie wiklinowej piłki). W drugiej „nocnej” wiosce jest bardzo ładny stuletni monastyr. Można się też za przyjaźnić z charakternym cielaczkiem gospodarza 😉

Napiwek dla kucharza i pomagiera przewodnika 10 000Ks na parę. Plus dla kucharza w bonusie stary śpiwór, z którego ucieszył się najbardziej. Podwiózł nam nawet plecaki na ostatnim odcinku do Inthein. Ostatni etap to przepłynięcie longboatem z ultra głośnym silniczkiem rzeką i jeziorem do Nyaungshwe.

W Nyaungshwe kolacja za 10 000Ks (para) w knajpie polecanej przez Lonely Planet. Kupiliśmy też bilety autobusowe po 20 000Ks do Rangunu (VIP bus) i zarezerwowaliśmy na Booking.com hotel w byłej stolicy, mimo że wymagało to anielskiej cierpliwości ze względu na kapiące WiFi. Zrobiliśmy rundkę po miasteczku; w monastyrze mnisi-adepci grali w chinlone i piłkę nożną.

Nocleg w hotelu Good Will, pokój z łazienką w cenie 25 000Ks ze śniadaniem (omlet lub sadzone, tosty) oraz, co najważniejsze po trekkingu, ciepłą wodą.

10.01.2015 Nyaungshwe

Zaczynamy od fotogenicznej świątyni Shwe Yaunghwe Kyaung, w owalnych oknach siedzą lub stoją młodzi mnisi. Niestety znikają w trakcie zmiany obiektywów. Do świątyni dostaliśmy się pickupem za 5000Ks, około 5 minut jazdy wzdłuż kanału. Na stoiskach przed klasztorem kupujemy kolczyki (4500), naszyjnik (9000) i 2 magnesy (4000). Panie bardzo miłe i dobrze przygotowane do negocjacji. Mają wydrukowane tabele z liczbami i targ odbywa się przez wskazywanie odpowiednich kwot.

Po powrocie do miasta kierujemy kroki w stronę przystani, ale pierwsze oferty mamy już na skrzyżowaniu z ulicą, przy której stoi nasz hotel. Drugi oferent zdobywa nasze zaufanie i decydujemy się na standardową wycieczkę za 15 000Ks za łódkę całodniową. Odwiedzamy obowiązkowo warsztat tkanin z lotosu i jedwabiu (nić wyciągana z łodygi robi wrażenie, koszt takiego szaliczka 80$), warsztat kowalski i szkutniczy oraz dość przykre miejsce – tkalnię kobiet żyraf z plemienia Padaung, skrzyżowanie cepelii i ludzkiego zoo – 3 panie z zaobrączkowanymi szyjami tkają, 2 witają gości i pozują Chińczykom do zdjęć. Na kartce info, że liczba i waga obręczy zmienia się z wiekiem: 9 lat – 8 kg, 20 lat – 12 kg, w wieku dojrzałym – 24 kg. Obręcze można podnieść i samemu przekonać się, jak mocno kruchy kark mają kobiety Padaung.

Wizyty w sklepach z pamiątkami nie są męczące, ponieważ nie ma w nich natarczywego nagabywania. Po prostu ludzie prowadzą swoje biznesy, korzystając z obecności turystów. Krzysztof nabywa longyi za 15000 Ks, Michał – otwieracz do piwa w kształcie łódki (z gwoździem) za 2000Ks. W „skręcarni” lokalnych cygar – „cherootów” Gosia z Krzysztofem nie mogą się oprzeć paczce cygar o smaku anyżkowym (!) za 5000 Ks.

Jemy dobry lunch w jeziornej restauracji – doskonałe ryby, 11 000Ks jedna para, 22 000 Ks druga (2 x „special Inle fish”, zupa rybna + piwko).

Najcenniejsze są jednak sceny z codziennego życia mieszkańców Inle – rybacy wiosłujący przy użyciu jednej nogi (nie mówimy o tych pozujących za dolara turystom do zdjęć), piorące kobiety, łodzie wożące towary, rodzinne interakcje, krzątanina w domach na palach etc. Ostatni przystanek robimy w świątyni Phaung Daw Oo Paya, w której znajduje się 5 starych posągów Buddy, zdeformowanych od wcierania płatków złota, tak że wyglądają jak złote bałwany.

Nasz pickup przyjeżdża punktualnie i podwozi nas dosłownie za róg do biura podróży, pod którym parkuje VIP bus – szerokie siedzenia, podnóżki, pledziki, poczęstunek – wszystko byłoby super, gdyby nie włączona na maxa klima. Szybko robi się zimniej niż na trekkingu i nie pomagają czapki, ani podwójne kocyki. Na postoju chłopcy wrzucają smażony makaron z kurczakiem za 1500Ks. Można też zakupić lokalne (z prowincji Shan) truskawki, chipsy i wino (truskawkowe oraz winogronowe za 1$, czerwone kolorem przypomina słomę, potem się okaże, że smakiem też). W Rangunie jesteśmy ok. 6.

11.01.2015 Rangun

Oglądanie Rangunu zaczynamy w taxi z gigantycznego dworca (należy unikać taksówkarzy w niebieskich kamizelkach, którzy proponują 2 razy wyższe ceny niż ci stojący 5 kroków dalej, finalnie jedziemy za 10 000Ks) od mega korka spowodowanego maratonem. Kilkudziesięciu ekspatów biega po mieście, a tysiące samochodów stoi. Nasz taksówkarz po 10 zawrotkach znalazł sprytny sposób i skręcił na nabrzeże, równolegle do zakorkowanego Strandu, dzięki czemu po 1,5 godzinie znaleźliśmy się w hotelu Wealthinns Bo Myat Tun, który wg Booking.com jest położony 5 minut jazdy samochodem od pagody Sule i od rynku Bogyoke i parku Mahabandoola, a w 10 minut można z niego dojechać do pagody Shwedagon. Oferuje klimatyzowane pokoje z bezpłatnym bezprzewodowym dostępem do Internetu. Lokalizacja i internet się zgadzają, ale hotel to zapadła chińska dziura z brudnymi pokojami i słabą obsługą. Gosia z Michałem zmieniają pokój z grzybem, a w następnym po sprzątaniu nadal mają pościel po poprzednich lokatorach. Drugi pokój jest czysty, ale podczas korzystania z toalety następuje spięcie i pada jarzeniówka. Wieczorem wymienia ją 4 gości, ale rano znowu nie działa, historia ta powtórzy się także kolejnego wieczoru. Koszt 129$ za pokój za 4 noce, dzięki promocji, cena oficjalna 39$ za pokój. Trzeba sprawdzać czy z oknem i łazienką, bo bez tego trudno byłoby wytrzymać. Wali papierosami w całym obiekcie. Pozorny plus – mają w ofercie package tour do Golden Rock, ale nikt nic nie wie o tej wycieczce i kolejnego ranka okazuje się, że to nowość i mimo że już jest reklamowana, de facto rusza od kolejnego tygodnia. Za pierwszą noc zapłaciliśmy niepotrzebnie, bo check in w tym hotelu jest od 6 rano, szkoda, że wcześniej o tym nie wiedzieliśmy (ponoć tylko dla tubylców, jak wyjaśnia nam pan manager i kasy nie zwraca).

Śniadanie w przyległej chińskiej restauracji – jajka sadzone, tosty, makaron, kukurydza, banany, arbuz i herbata.

Zaprzyjaźniając się z miastem na pierwszy ogień bierzemy opisany w Lonely Planet downtown walk, czyli oglądamy katedrę Saint Mary, a następnie podziwiamy to co zostało z kolonialnej architektury, a teraz nieodparcie kojarzy się z najbardziej zaniedbanymi miejscami w Hawanie czy Hanoi: stary ratusz, stary sąd, pocztę (znaczek do Europy, bardzo ładny, 500Ks), hotel Strand, ambasady brytyjską i australijską, urząd celny. W programie mamy także pagody i meczety – Sule Paya (wstęp 3$; licząca sobie 2000 lat świątynia stoi na głównym rondzie miasta i od niej liczone są wszystkie odległości w Birmie), na koniec dnia Botataung Paya (cena ta sama, ale przyjmowane są tylko dolary; w środku stupy złoty zygzakowaty korytarz i możliwość zobaczenia relikwiarza z włosem Buddy, w innym miejscu ząb Buddy, trwają przygotowania do jakiejś oficjalnej uroczystości – kwiaty, dziedziniec zaścielony dywanami, plastikowe krzesełka dla VIPów, głośna muzyka, kwestowanie; do tej pagody podjechaliśmy taxi z Bogyoke market za 2000Ks), meczet Mogul Shiah z dniem Ladies only. Szukamy ‘Szklanego Pałacu’ na stoiskach ulicznych z książkami z drugiego obiegu i odbywamy konwersację z początkującym przewodnikiem pod pomnikiem niepodległości w parku Mahabandoola Garden. Odrzucamy propozycję (nienachalną) odprowadzenia nas za darmo w zamian za praktykowanie angielskiego. Za to Gosia korzysta z usług ulicznego „naprawiacza zegarków”, który wymienia baterię za 2500 Ks (posuwa jeszcze stołeczek, żeby wygodnie poczekać…), a na kolejnym straganie kupuje za 1000Ks futerał na okulary. Spojrzenie na nowy ratusz i zakupy na Bogyoke market – marionetka Princess za 5500Ks, wiklinowe chinlony (niewiele i drogo) po 4000Ks. Obiad wypada nam w South Indian Restaurant (zestaw: dosa+kurczak+curry ziemniaczane+warzywa+sosy+zupa po 2500Ks), a kolacja koło hotelu w miejscu bez nazwy, za to z multum miejscowych pijących whisky – fish ball soup po 2800Ks, a zupa krabowa – za 3500Ks.

Highlight dnia – dostarczanie prasy na górne piętra. Z balkonów zwisają sznurki z klamerkami, do których prenumeratorom doczepiana jest odpowiednia gazeta, wciągana następnie na górę. Nie trzeba ani schodzić na dół do skrzynki, żeby przejrzeć newsy do śniadania, ani goniec nie lata po schodach. Proste i genialne.

12.01.2015 Rangun

Zestaw śniadaniowy ten sam. Zaczynamy od taxi na dworzec kolejowy (2000Ks), tam wsiadamy w kolejkę podmiejską, tzw. circular train (uwaga: koniecznie nieklimatyzowany, jeśli ktoś chce robić zdjęcia) i zaczynamy 3-godzinny, ultra powolny objazd Rangunu. Widoki w pociągu azjatyckie: przewożenie towarów od worów ryżu do długich pali bambusowych, lokalne handlarki jadące do miasta z warzywami i zieleniną dla Buddy przygotowujące towar do sprzedaży podczas drogi, konduktor załatwiający potrzeby fizjologiczne z końca ostatniego wagonu, wszyscy coś jedzą i żują betel. Widoki na zewnątrz: góry śmieci, slumsy, targowiska i garkuchnie przy stacjach, dalej od centrum – uprawy warzyw, ludzie brodzący do pasa w wodnych poletkach – smutne i fascynujące zarazem. Obrazki z życia azjatyckiej metropolii.

Wysiadamy na przedostatniej stacji i podjeżdżamy taxi (2000Ks) do Chaukhtatgyi Paya z 65-metrowym leżącym Buddą, skąd podchodzimy do Ngahtatgyi Paya z mierzącym 46 stóp, przepięknym siedzącym Buddą pod misternie rzeźbionym, drewnianym sufitem.

Dzień wieńczy zwiedzanie Shwedagon Paya (8000Ks od osoby), która bogactwem i różnorodnością przytłacza zwiedzających podobnie jak wat Phra Kaew w Bangkoku. Główna stupa jest niestety w remoncie, ale też ma to swój urok – jest obłożona bambusowymi rusztowaniami i matami. Turyści mieszają się z mnichami i mniszkami i tłumami wiernych, bijących w gongi, klęczących przed niezliczonymi posągami Buddy, polewających posążki na stacjach odpowiadających dniom ich urodzin. Każdy poluje na jak najlepsze ujęcie, inni siedzą i obserwują, ktoś medytuje. Ma też miejsce „akcja miotła” – na hasło rząd sprzątaczek z miotełkami w równej linii rusza do czyszczenia nawierzchni. Na schodach prowadzących do świątyni jest wielki targ „dewocjonaliów” – można np. kupić chińską szklaną kulę ze złotą świątynią w środku (2500 Ks).

Nasilenie głodu u panów osiągnęło maximum, więc obiad przyjmujemy w pierwszym napotkanym miejscu, w wypasionej knajpie tajskiej, rachunek za 4 osoby po raz pierwszy sięgnął 38 000Ks (masaman curry mega pikantne, nieco bezsmakowy pad thai i dobry kurczak w imbirze).

Piwko po 1500Ks we wczorajszej knajpie (dotarliśmy tam taxi za 3000Ks), przerwane nagle hinduską procesją, którą goniliśmy przez 5 przecznic. Jest i Budda na wozie zaprzężonym w woły i żonglerzy ogniem, są grający na bębnach i dziewczyny w sari ze świeczkami w dłoniach. W Michale obudził się duch reportera.

Pomysł wycieczki do Bago został zarzucony ze względu na długi dojazd – 5 do 6 godzin w autobusie w obie strony.

13.01.2015 Rangun

Powolny obchód miasta, głównie spacer Merchant Street, czyli dzień trzeci. Smog, upał, tłok i tutejsze restauracje wykańczają dwoje zawodników, ale wcześniej udaje nam się zobaczyć najstarszą w Rangunie synagogę, kościół ormiański, najstarszy meczet, lokalny bazar z belami materiałów i raz jeszcze przejść się po targu z pamiątkami (t-shirty po 4000 Ks, bransoletka z kulek jadeitowych – 2000 Ks). 3 godziny spędziliśmy w Boon Barze (kawka, herbatka, kanapka z tuńczykiem, ceny europejskie i taka klientela) i w restauracji specjalizującej się w Shan noodles, to świadczy o stopniu zmęczenia głośnym, brudnym miastem, pełnym spalin.

Dostajemy mail z naszej agencji, że lot został przesunięty z 7:30 na 10:45, profesjonalny serwis, nie trzeba zrywać się o 3, wystarczy o 6 :-).

14.01.2015 Rangun – Dawei – Kawthoung

O 7:10 znajduje nas przed hotelem taksówkarz i po krótkich negocjacjach za 8000Ks zabiera na lotnisko. O dziwo nie ma korków, więc przyjeżdżamy przed czasem, czyli check-inem rozpoczynającym się punktualnie o 8:45.

Na lotach krajowych nikt nie sprawdza naszych paszportów, na hali odlotów znajduje się sklep spożywczy, a na piętrze dimsumownia i kawiarnia. System ogłaszania kolejnych lotów polega na tym, że pojawia się ‘zawiadowca’ z tablicą z numerem lotu i przechadza się z nią między pasażerami, pokrzykując dziarsko.

W samolocie embraer 195 dostajemy ciastko francuskie z majonezem i kurczakiem, a po pierwszym przystanku w Dawei dodatkowo Colę i ciastka (postój w Dawei z wymianą pasażerów trwał… 20 min). Przylatujemy planowo o 12:45 i od razu wita nas Jo Jo, przedstawiciel miejscowego oddziału biura podróży Elegant Myanmar, zabiera nasze kwitki bagażowe i paszporty do skserowania, a nam pozostaje usiąść i czekać, profesjonalna obsługa. Po zakończeniu formalności (w wyjściu z lotniska sprawdzają kwitki bagażowe…) zostajemy załadowani do klimatyzowanego minibusa z ubrankami z firanki na siedzeniach i odstawieni do hotelu Penguin (jedyny dostępny przez Agodę, opłacony kartą – 116 zł za pokój). Obsługa nie mówi po angielsku, a hotel oferuje bardzo podstawowe wyposażenie, jest za to nieskazitelnie czysty, a mnisie sutry z pobliskiego klasztoru dodają mu uroku (do czasu…). Śniadanie serwowane jest od 6:30, czyli mamy szansę przyjąć je przed zbiórką o 7 kolejnego dnia. Dowiadujemy się, że naszymi współpasażerami na rejsie będzie para Szwedów, Rolf i Anita, rocznik 43 i 44.

Krzysiek zostaje odchorować swoje w pokoju, a reszta zwiedza miasto – spacer wybrzeżem, obiad w lokalnym przybytku portowym (beef curry i cola za 2500Ks, plus porcja ryżu na wynos dla chorego), pokręcenie się wśród drewnianych domów, Anandar Paya na wzgórzu (kawałek wspinaczki po schodach, dobrze że pojawiły się chmury) z przepięknym widokiem na miasteczko i port.  W miasteczku jest lokalny bazarek, ale i sklepiki z pamiątkami dla jednodniowych turystów z Tajlandii, którym podają ceny w bahtach – tutaj zakup jadeitowego chinthe (pół lew, pół smok, posągi chinthe strzegą wejścia do większości pagód) za 4000Ks i drewnianej, ozdobnej podkładki pod naczynia za 2500Ks. Na koniec niewypał – soczki za 800Ks w DD Cafe przy nabrzeżu ewidentnie zmieszane ze słoną, chlorowaną wodą, nie do wypicia. Humory poprawia karton z 24 małymi puszkami Changa zakupiony na potrzeby rejsu (12000 Ks). Ahoj przygodo.

15.01.2015 Mergui Archipelago

Budzi nas wezwanie muezina Allah Akbar z pobliskiego meczetu. Schodzimy do „stołówki” punkt 6:30, ale na dole wszyscy śpią i na żadne śniadanie się nie zanosi. Już po 15 minutach rozpoczyna się jednak krzątanie i na stół wjeżdża kawa w torebce, jajko w sosie sojowym i 2 tosty z masłem i dżemem. Po trzeciej prośbie także chińska herbata. Punkt siódma pojawia się nasz przewodnik z kierowcą i znanym nam już vanem i szacuje czas przejazdu do łodzi matki na ok 1,5 godziny. Jedziemy znaną nam już drogą w stronę lotniska i dalej (droga bardzo malownicza, wśród lasów palmowych i bambusowych chat), ale po około godzinie skręcamy w drogę gruntową. Teraz doceniamy zamknięte okna i klimę, bo kurz z czerwonego piachu wciska się wszędzie. Góra dół, góra dół przez lasy i plantacje palmowe, aż za którymś wzniesieniem pojawia się morze, tylko Mergui Princess nie widać. Van wjeżdża na sztucznie usypany cypel, na którym trwają roboty drogowe, wjeżdżają i zjeżdżają wywrotki i dźwigi, wzbijając kolejne tumany kurzu.

Przewodnik pokazuje nam biały punkcik na horyzoncie i twierdzi, że łódź przypłynie po nas za około pół godziny. Jednocześnie systematycznie gwiżdże w stronę pobliskiej osady na wyspie obok, jakby nawoływał lokalne łódki rybackie. Z przepływającymi rybakami prowadzi konwersacje po birmańsku, brodzi też wokół cypla, jakby sprawdzał grunt. Po pół godzinie zmiana planów, przewodnik informuje, że jest zbyt płytko, aby łódź podpłynęła po nas i pyta, czy mamy coś przeciwko skorzystaniu z transferu lokalną dłubanką. Czyżby koniec profesjonalnej obsługi…? Nie widząc innego wyjścia, przystajemy na tę propozycję. Podpływa wąska, długa, drewniana krypa z 3 osobnikami na pokładzie i resztkami po transporcie jakiegoś cementu, czy innych materiałów budowlanych i zaczyna się załadunek. Na początek przewodnik niosący jeden z plecaków zapada się 3 metry od wody po kolana w czerwone błocko. Słabo to wygląda. Razem z kierowcą zaczynają rzucać kamienie, żeby nas taka przygoda nie spotkała. Wyzwaniem jest nie tylko nie zapaść się w mulistą maź, ale także wdrapać się na łódź. Krzysztof stawia ultimatum „1st fuck up – ok, next – money back”, przewodnik przeprasza i proponuje wspięcie się na burtę po jego udzie. Krzysiek się podciąga sam, ja korzystam z fali pochylającej łódź w moją stronę i z gracją omal nie wpadam do luku na kotwicę, kalecząc przy okazji palec, Gosia zdejmuje sandał i korzysta z uda, Michał również, ale już w sandale. Jesteśmy zaokrętowani. Czas na opatrzenie palca plastrem w żelu i psychologiczna walka – wywali się, czy nie, bo fala wysoka i mocno buja. Kolejny sukces, dopływamy do docelowej łodzi i wdrapujemy się na pokład. Nie ma powitania szampanem, ale udało nam się opuścić poprzedni środek transportu i to jest powód do radości. Jest po 10-tej.

Dostajemy przydział kajut (obie z łazienką, ale obie mają plusy i minusy: mała na górze ma drzwi na przestrzał na świeże powietrze, a druga jest naprawdę duża, ale za to pod sterownią i czuć spalinami), witamy się z Anitą i płyniemy po jej męża, który zrobił sobie wycieczkę kajakową wokół wysepek na czas naszego abordażu. Przewodnik Kyaw Kyaw przedstawia nam program, wspomagając się mapą i albumem ze zdjęciami: wyspa 254, wyspa 60, Nga Mann, Myauk Ni. Śniadanie 7-8, lunch 12-13, kolacja 18-19. Na pierwszy lunch krewetki w zielonym mango, kalmary i kraby, na kolację rybka, kurczaczek z ananasem i i inne pyszności. Zjadamy niedorzeczne ilości, bo jedzenie jest pyszne. Marta wybacza nawet kucharzowi, że nonstop jara fajki.

Po lunchu wyprawa kajakowa, płyniemy przez lasy namorzynowe ujściem rzeki. Małgosia z Michałem na skutek doinformowania i niedociągnięć organizacyjnych zawracają i spędzają czas na plaży. Po godzinie okoliczności przyrody zaczynają nieodparcie kojarzyć się z jądrem ciemności. Przewodnik informuje nas, że jeśli spotkamy dzikiego słonia, mamy natychmiast płynąć w przeciwnym kierunku. Słonia nie spotykamy, za to odgłosy z lasu są mocno niepokojące, a płycizny dwukrotnie powodują akcję ratunkową, bo nasz kajak zatrzymuje się na leżącym w poprzek pniu. W drodze powrotnej przystanek na dziewiczej, długiej plaży (park narodowy) i czas na kąpiel. Korzystamy i szybko się zwijamy, bo reszta ekipy zniknęła dużo wcześniej, a wysoka fala wróży ciężkie wiosłowanie. Na szczęście za pierwszą skałą morze się uspokaja i szybko dobijamy do łodzi. Okazuje się, że mieliśmy szczęście, bo dzięki szybkiemu desantowi, nie zdążyły nas pogryźć piaskowe muszki, które zaatakowały Szwedkę (pomógł jej nasz Fenistil, w podziękowaniu dostaliśmy później T-shirt z rybkami) oraz Gosię i Michała.

Wieczorem ponton z silnikiem zabiera nas na zachód słońca połączony z opłynięciem małej, skalistej wyspy. Jest magicznie.

Noc średnia, bo przez językowe nieporozumienie załoga nie wyłącza generatora i jest bardzo głośno (zwłaszcza w kajucie na dole).

16.01.2015 Mergui Archipelago

Na śniadanie sadzone z bekonem, tosty i tajskie dżemy z Tesco. Pierwszą atrakcją dnia jest snorkeling – mamy wypłynąć za wyspę i zawrócić, w rezultacie część wraca, a część opływa wyspę dookoła. Nie za wiele rybek, ale piękna rafa z zielonymi jakby aloesami, są morskie ogórki, wielkie niby skalary (moorish idols) i inne okazy fauny.

Po lunchu z owoców morza kolejny snorkeling, tym razem mamy przejść piękną, dziewiczą plażą i opłynąć znajdującą się obok niej skałę. Prąd jest tak silny, że Michał z Gosią wracają. Przejrzystość wody jest doskonała, ryb więcej, rafa niezniszczona. Pokonujemy prąd i wypływamy do jaskini, która stanowi przejście do wewnętrznej laguny. Przed jaskinią i w minilagunie witają nas miliony srebno-niebieskich rybek, a przed jaskinią ławice srebrno-pomarańczowe. Czujemy się jak w rybnej zupie. Przewodnik pokazuje nam też rybę-skałę.

Przed kolacją odwiedzamy wioskę Mokenów – Sea Gypsies i lokalną pagodę na szczycie wzgórza. W wiosce dużo śmieci, brudnych dzieci i masa psów (m.in. grupka maleńkich szczeniaczków), a także 3 bary z piwem i karaoke, czyli jeden bar przypada na 4 chaty z bambusa. Parę balonów, kredki i dziecięca sesja fotograficzna przełamują pierwsze lody. Wieczorem, na górnym pokładzie udekorowanym sznurem kolorowych żarówek, ucinamy sobie ze Szwedami pogawędkę o Muzeum Żydów Polskich i Laosie (Rolf jako lekarz prowadził tam okresowo badania przez 15 lat), konsumujemy kolację i zjazd, bo o 8:30 wyłączają dziś generator, a trzeba po totalnym zasoleniu wziąć prysznic. Lazur wody i białe, piaszczyste plaże, bez śladów ludzkich stóp robią niesamowite wrażenie, teraz cieszymy się prawdziwymi wakacjami. Tym bardziej, że po wyłączeniu generatora nastaje błoga cisza. Musi jednak zostać włączony na chwilę jeszcze raz, bo opływają nas dwa kutry rybackie świecąc latarkami – chyba im trochę weszliśmy w paradę, musimy przeparkować. Chłopcy jak w ukropie uwijają się z wyciąganiem kotwicy. Dookoła mnóstwo światełek – to rybacy ostrymi żarówkami przyciągają kalmary.

17.01.2015 Mergui Archipelago

Zaczynamy od szybkiego spojrzenia na wschód słońca i jajecznico-omleta z bekonem. Reszta dnia upływa wg znanej nam już procedury, po śniadaniu snorkeling z pięknej plaży, z okrążeniem skały  i w bonusie mały wodospadzik ze świeżą wodą, który stanowi świetny prysznic po kąpieli w morzu, lunch z owocami morza (świetne kalmary z batatami między innymi), kolejny snorkeling – wymagający żelaznych nerwów, bo miejscami płytko, a pełno jeżowców i kamieni.

Szwed prezentuje nam swój atlas z rybami tropikalnymi i ptakami Birmy. Przy kolacji Michał tęskni już za ostrzejszym jedzeniem, bo załoga bardzo dosłownie potraktowała naszą deklarację o niejedzeniu pikantnych rzeczy. Piwko Chang wieczorami schodzi zgodnie z planem. Szkoda tylko, że kończy się Coca-Cola, bo tajskie wersje Sprite’a i Fanty to straszne ulepki… Wyłączenie generatora 9 i pytanie czy przypłyniemy na czas przed zamknięciem tajskiej granicy o 16:00…

18.01.2015 Mergui Archipelago – Ranong – Bangkok

Po jajkach sadzonych snorkeling. Jest bardzo wysoka fala, więc po obejrzeniu rybaków produkujących w lesie kosze na kalmary Kyaw Kyaw podejmuje decyzję, że zamiast płynąć za wyspę i z powrotem, ponton zabierze nas na plażę z drugiej strony, a jeśli nie uda mu się dopłynąć, trzeba będzie wyskoczyć bezpośrednio do wody. Szwed uspokaja nas, że to bardzo proste. Nie sprawdzamy, czy ma rację, bo dopływamy jednak do plaży. Snorkeling jest błyskawiczny, bo żeby zdążyć na samolot musimy się zmieścić z podziwianiem rafy w 40 minut. Trzymamy się harmonogramu.

Na ostatni lunch (wyjątkowo już o 11:30) jest ryba na ostro, panierowane kalmary i krewetki z babycorn w imbirze.

Po drodze mijamy jeszcze parę uroczych plaż, kutry rybackie i sieci na kalmary, a może hodowle krewetek.

W Kawthoung jetty czeka na nas już Jo Jo. Po przybiciu wręczamy przewodnikowi napiwki, 100$ od pary (rozstajemy się z resztą kjatów, których nie dałoby się wymienić), żegnamy się z załogą, robimy pamiątkowe zdjęcie do albumu Elegant Myanmar i Jo Jo zabiera nas pickupem do odprawy paszportowej. Tam rozstajemy się ze Szwedami i wsiadamy na przedpłaconą łódkę kursującą między Birmą i Tajlandią. Podpływamy nią raz jeszcze do Mergui Princess, gdzie ma miejsce przeładunek naszych bagaży i to koniec birmańskiej przygody. Po drodze jeszcze przystanek koło 1 birmańskiego punktu kontrolnego i 1 tajskiego, do których z naszymi paszportami wchodzi sternik. Po pół godzinie docieramy do tajskiej odprawy celnej. Punkt 15:30 (pracują do 16), po dopełnieniu papierologii, jesteśmy oficjalnie w Tajlandii. Zaczynamy targi dotyczące transportu na lotnisko. Odrzucamy opcję motor bike 200 BHT od osoby, decydujemy się na pick up finalnie za 400 BHT (cena wywoławcza 800, czyli tyle ile oficjalnie kosztuje minivan z lotniska do centrum). Po drodze dobieramy paru pasażerów, około 16:15 docieramy na lotnisko, obsługujące linie Nok Air i Happy Air. Musimy zaczekać 10 minut, potem idzie już sprawnie i nawet mieścimy się w limicie bagażowym. Lotnisko malutkie, ale WiFi jest.

W samolocie Nok Air przemiłe stewardessy i słodkie bułki z majonezem. Na lotnisku w Bangkoku godzinę czekamy w kolejce do autoryzowanych taksówek i tajski taksiarz od razu chce nas przerobić na 200BHT (oficjalna cena to kwota z taksometru + opłaty za autostrady + 50 BHT dla kierowcy) . Po birmańskiej uczciwości to szok, więc reakcja jest ostra i sprawa kończy się po naszej myśli. Meldujemy się w znanym nam już hotelu. Wieczorem pad thai, piwko i spać, bo Gosia z Michałem rano mają samolot do Siam Reap. Kakofonia muzyki z barów na Khao San dosłownie zwala z nóg…

19.01.2015 Bangkok

POM (powolny obchód miasta) bez mapy. Docieramy nad rzekę, wsiadamy do łodzi-taxi, wysiadamy przystanek za Wat Arun i trafiamy na Flower Market. Po sesji zdjęciowej tego malowniczego miejsca, gdzie sprzedawane są warzywa i owoce, a przede wszystkim kwiaty do świątyń, wracamy wzdłuż rzeki na Khao San. Mijamy Wat Phra Kaew i pałac królewski i zjadamy lunch (makaron z krewetkami w sosie z tamaryndowca i mango sticky rice za 300 BHT) w The Gate, następnie slalom po Khao San, zakup miejsc w vanie na lotnisko (150 BHT od osoby) i żegnaj Tajlandio. Do następnego razu.

  • Przemili ludzie (ciekawi turystów, chcący pokazać im swój kraj, otwarci i uprzejmi)
  • Skrajna uczciwość (brak naciągania przez taksówkarzy, sprzedawców, przedstawicieli agencji turystycznych)
  • Magiczne złote świątynie (każda inne i można je oglądać z zewnątrz, od środka, z wody i z powietrza)
  • Niezapomniane krajobrazy (góry z polami ryżowymi i nieodkryte, dziewicze wyspy)
  • Brak (MITEM jest złe jedzenie, naciągactwo i brak infrastruktury)
Warto obejrzeć:

Warto przeczytać:

  • Andrzej Muszyński „Cyklon”
  • Emma Larkin „Spustoszenie”
  • Grzegorz Torzecki „Birma. Królowie i generałowie”
  • George Orwell „Birmańskie dni”
  • Rosanna Ley „Powrót do Mandalay”
  • Amitav Ghosh „Szklany pałac”

Nasza ocena podróży (w punktach/100)

Jedzenie

Transport

Kwatery

Ludzie

NAPISZ DO NAS

Jeśli masz pytania dotyczące podróży to z przyjemnością na nie odpowiemy